środa, 25 listopada 2015

"Hej, co tam? Słuchaj, bo..." czyli o pasożytach raz jeszcze.

Jakiś czas temu na moim blogu powstała notka dotycząca pasożytnictwa. Jeśli ktoś nie czytał, zapraszam, jeśli czytał - wie w czym rzecz. Dzisiejszy wpis (chociaż może to tak wyglądać) nie będzie "odgrzewaniem kotleta" a raczej próbą wyjaśnienia, czemu to MY stajemy się ofiarami tego typu ludzi. Ostatnio dość mocno się nad tym zastanawiałem, bo w końcu i ja swojego czasu miałem z tym procederem do czynienia. Doszedłem więc do kilku wniosków, które dziś zamierzam tu Wam przedstawić. Powtórzę jedynie to, co napisałem w notce do której odsyłam - uczcie się na cudzych błędach (czyt. moich) niż na własnych - to naprawdę mniej kosztuje.
Z lektury wspominanego wpisu wiemy już jak sprawę widzi pasożyt. Dziś parę słów o tym, w jaki sposób problem postrzegamy my sami. Niestety, bardzo często jest tak, że to my stajemy się magnesem przyciągającym wszystkie pasożytnicze "opiłki", mało tego - czasem nawet pomagamy im w ich sposobie na życie. Jak?

Uczymy ich bezradności.

Pojęcie tzw. wyuczonej bezradności znane jest socjologii oraz psychologii od lat 70 XX wieku. Na czym ono dokładnie polega? W najprostszym wyjaśnieniu jest to taki stan, w którym jednostka dysponuje realnymi możliwościami, aby móc zmienić np. swoje złe położenie, ale nie robi tego. Często nawet wtedy, kiedy rozwiązanie jej problemu leży o krok. Bywa także, że jednostka liczy wręcz na działanie jakiejś zewnętrznej siły, która za nią przyjmie na siebie wszelkie nieprzyjemności związane z naprawieniem niezadowalającego ją stanu. Kto będzie taką siłą w przypadku osób, których dotyczy ten post? Ano... my.
Pamiętajmy jedną, ważną rzecz - nie pomagamy dając gotowe rozwiązanie problemu. Ba! Nawet szkodzimy. Czemu? Wynika to z prostej logiki - pomijamy w ten sposób proces, któremu podlegamy wszyscy, a który pozwala nam rozwikłać spotykane trudności - proces NAUKI. Nauka pozwala bowiem zrozumieć anatomię problemu, a więc także i wszystkie procesy, które do niego prowadzą. Porównajmy to sobie na przykład ze studiami medycznymi. Przecież przyszłych lekarzy nikt nie uczy na zasadzie "Choroba A - lekarstwo X, choroba B - zabieg Y". Lekarz musi najpierw pojąć funkcjonowanie zdrowego organizmu, dopiero potem uczy się go, jak "działa" choroba, co ona w tym zdrowym organizmie zmienia, że przestaje być zdrowy. Wreszcie pojawia się nauka o sposobie usunięcia nieprawidłowości, a więc właściwa nauka o leczeniu. W ten sam sposób uczy się każdy - mechanik samochodowy, serwisant komputerowy, budowlaniec... Właściwie przedstawiciel dowolnego zawodu musi wiedzieć jak jest "źle", aby przerobić to na "dobrze". Rzecz jasna nie chodzi o to, aby osoba, której pomagamy wchłonęła całą specjalistyczną wiedzę. Wystarczy, aby chciała wchłonąć chociaż ten ułamek, który pomoże jej rozwiązać jej problem.
To właśnie różni pasożyta od tego, komu pomagać warto - ten drugi wykorzystał już wszystkie opcje. Ten pierwszy będąc otoczonym opcjami, pokazanymi palcem i podkreślonymi oczojebnym markerem, nie kiwnął nawet palcem w kamaszu, aby chociaż na nie spojrzeć. Czemu? Bo ma prywatnego raba - nas.

Chcemy udowodnić naszą wartość.

Początek problemów z "sezonowymi przyjaciółmi" leży właśnie w tym, że bardzo chcemy udowodnić naszą przydatność. Chcemy pokazać, że mamy o czymś pojęcie, wyróżniamy się jakąś umiejętnością, umiemy kogoś uszczęśliwić, a ostatecznie chcemy poczuć się docenieni. Nie ma w tym nic złego - każdy z nas chce czuć się dobrze, każdy z nas chciałby czuć się ważny, bo to są składowe szczęścia. Pomaganie daje ogromną dawkę pozytywnej energii, to czyni je wspaniałą rzeczą. Problem polega jednak na tym, że "sezonowi przyjaciele" nie dają nam pełnowartościowego szczęścia. Choćby właśnie przez to, że istniejemy dla nich tylko wtedy, kiedy jesteśmy im potrzebni. Oni zastawiają pułapkę, w którą my - wiedzeni chęcią udowodnienia swojej przydatności - wpadamy. Niestety, NIGDY nie zostaniemy przez nich docenieni. Albo inaczej - zauważona zostanie tylko ta jedna wartość, a więc umiejętność szybkiego i sprawnego wyciągania ich z kłopotów. Niezauważona zostanie natomiast konotacja "pomaga, więc jest dobrym/mądrym/fajnym człowiekiem". Naprawdę. Pasożyt ma gdzieś, jakim jesteś człowiekiem. Pasożyt ma gdzieś, że pomagasz, bo darzysz go sympatią, więc się poświęcasz. Pasożyt ma to wszystko, cytując kapitana Bednarza, "we dupie". Dla niego liczy się czysty zysk. Reszta jest chłodną kalkulacją. Wyczuwa, że go lubisz? To nawet lepiej dla niego, bo jeszcze ciężej będzie Ci odmówić, a on wyniesie swoją korzyść tak czy inaczej.
Oczywiście od "sezonowego przyjaciela" nie raz usłyszysz zapewnienia o swojej wspaniałości. Wspominałem nawet o tym w notce, do której odsyłam na początku. Z tym, że te wszystkie zapewnienia są jak fałszywe pieniądze - cieszysz się, bo dostajesz plik banknotów, chowasz je do kieszeni, myśląc że się wzbogaciłeś, a kiedy chcesz nimi zapłacić, zauważasz że to marne podróby, z których pozłaził już kiepski tusz, a pod spodem jest bezwartościowy papier.
Pamiętaj - moment, w którym czujesz, że pomaganie nie sprawia Ci przyjemności, jest najpewniej momentem, w którym uświadomiłeś sobie, że jesteś wykorzystywany.

Próbujemy być świętsi od papieża.

Ktoś kiedyś stwierdził, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. I miał cholerną rację. Ten akapit wynika niejako z poprzednich - pomagamy tam, gdzie pomagać nie warto, pomagamy też tym, którym pomagać nie warto. Pomagamy na siłę. Ktoś zaraz stwierdzi "A tam, pierdolisz Arek jakby cię matka w dzieciństwie dwa razy podrzuciła, a raz złapała - pomagać trzeba zawsze, czasem i na siłę". Jasne. Pomagać należy, ale w granicach zdrowego rozsądku, a przede wszystkim w granicach własnych możliwości. Nie chodzi o to, aby spisać drugiego człowieka na straty, ale o to, aby przyjąć do wiadomości, że nasza rola się tu już skończyła. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy? Zrobiliśmy. Nie pomogło? Nie pomogło. Odpuszczamy. Dla naszego zdrowia. To nie jest żadne samolubstwo, chodzi po prostu o to, aby pomagając drugiej osobie nie zniszczyć przy okazji siebie. A o to łatwo, bo kiedy chcemy ratować na siłę, w pewnym momencie inwestujemy więcej, niż możemy wydać. Poświęcamy więc także i tą energię, która w dobrym stanie utrzymuje nas. Efekt? Sytuacja ratowanego ani drgnęła "in plus", nadal robi swoje, a my czujemy się wypaleni i sfrustrowani. Kojarzycie to uczucie? Uczucie złości na drugą osobę, złości że nie daje sobie pomóc - my stajemy na głowie, ona przytakuje, a nic się nie zmienia. Uwierzcie, przerabiałem to, nie raz. Paskudne uczucie. Odpuściłem, kiedy doszedłem do wniosku, że chyba ja bardziej przejmuję się cudzym problemem niż ci, którzy go mają. A tak być nie powinno. To szkodzi. Może to być gorzka prawda, ale czasem i gorycz trzeba przełknąć - nie ma ludzi niezastąpionych. Czasem nasza duma, a czasem to, że zależy nam na danym człowieku, nie pozwala nam przestać pomagać. Czujemy się źle, bo zdajemy sobie sprawę, że po nas może przyjść druga osoba i załatwić sprawę ekspresowo. Czujemy się gorsi. A to błąd. Ludzka psychika rzadko podlega prawom logiki. Nie zawsze reakcja jest następstwem akcji, jak uczono nas na fizyce. Nie zawsze reakcja dwóch odczynników dąży do równowagi, jak uczono nas na chemii. Pamiętajmy, że normalny człowiek, nie "sezonowy przyjaciel" doceni nasze starania i to, ile dla niego zrobiliśmy. I my to poczujemy. Jeśli nie poczuliśmy - nie ma czego żałować. To nie my byliśmy niewłaściwą osobą. To niewłaściwej osobie próbowaliśmy pomóc.
Warto dodać, że takie pomaganie na siłę może doprowadzić do "uruchomienia się" trybu pasożyta w z pozoru normalnej osobie. Zwykle ten ktoś nie wykorzystywałby nikogo, gdyby inicjatywa miała wyjść z jego strony, ale skoro widzi, że "podajemy mu się na tacy" - zwalnia wewnętrzny hamulec i korzysta.

Mierzymy swoją miarą.

Pewnie wielu z Was spotykając na swojej drodze pasożyta w skórze "przyjaciela" przynajmniej raz powiedziało lub pomyślało: "No jak on mógł! Przecież ja w takiej sytuacji to bym..." Tak, racja. Ty byś, ja bym, on, ona, ono by. Ale pasożyt NIE. I to go właśnie czyni pasożytem. Jest to bowiem stan umysłu, utrwalany przez lata praktyki za pomocą wielu różnych sytuacji. Trochę jak umysł "zawodowego" złodzieja, który nawet jeśli już zakończył "karierę" to i tak w sytuacji wyboru ścieżki uczciwej i nieuczciwej, wybierając uczciwą zawsze pomyśli, że nieuczciwą też by dał radę pójść.
My natomiast w kontakcie z "sezonowcem" przykładamy do niego swoją miarę, swój zestaw wartości i zasad. Z tym, że on ich nie wyznawał, nie wyznaje i najpewniej wyznawał nie będzie. Nie włożymy ubrania niskiej chudziny na dwumetrowego, ważącego sto kilogramów byka. Nie wymagajmy więc, że pasożyt w kontaktach z nami nagle dozna oświecenia i przestanie. Owszem, przestanie, kiedy wyczerpie mu się źródełko darmowej pomocy, ewentualnie "źródełko" zrozumie, że ktoś się do niego przyssał i samo zakończy działanie.

Ważna uwaga na koniec - naprawdę nie chodzi o to, aby nie pomagać. Pomagać należy, bo jest to źródło wielkiej, pozytywnej energii, dla obu stron. Warto jednak najpierw przeanalizować sytuację, aby dowiedzieć się, czy faktycznie jest to wymiana energii, a nie jedynie jej wydatkowanie, bez żadnego "impulsu zwrotnego". Ten impuls jest bardzo ważny, bo jest sygnałem, że pomagamy nie tylko we właściwy sposób, ale i właściwej osobie. Kiedy go nie czujemy, jak pisałem wyżej, pora zwyczajnie dać sobie spokój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co o tym sądzisz?