środa, 30 grudnia 2015

Air Show czyli od obojętności przez zauroczenie do miłości.

Kończy się rok 2015. Rok bardzo ważny dla wszystkich pasjonatów lotnictwa rozrzuconych po całym kraju. Otóż pomiędzy 19 a 24 sierpnia każdy, komu maszyny latające są bliskie, przybył do Radomia, na lotnisko 42. Bazy Lotnictwa Szkolnego. To właśnie tu co dwa lata odbywa się największa w Polsce i jedna z większych imprez lotniczych w Europie - Air Show. 

Pamiętam jak to się zaczęło. Jak zaczęło się dla mnie. Miałem jakieś 13 lat. Moje pojęcie o lotnictwie ograniczało się do tego, że samoloty są, latają, lądują i startują. No, może jeszcze gdzieś tam w głowie kołatały się sceny z "Top Guna" i znane chyba każdemu młodemu mężczyźnie (a pewnie i niejednej kobiecie) uczucie, że... fajnie by było tak jak oni, tymi maszynami, bo wróg na jedenastej, a kraj zagrożony, więc pyk we wroga jakimś "argumentem"...
Latem 2000 roku głośno było w mieście o tym, że na lotnisku wojskowym organizowane są po raz pierwszy pokazy lotnicze na dużą skalę. Nie piknik lotniczy, a porządna, dwudniowa impreza z dużą ilością zaproszonych gości. Rozmach, dynamika...
Z coraz większą ciekawością obserwowałem przygotowania. Na kilka dni przed Air Show usłyszałem coś, co było dla mnie pewną nowością. Grzmot. Potężny, rozchodzący się nad miastem echem grzmot. I kolejny, i kolejny... Nie był mi obcy dźwięk silnika odrzutowego, bo baza lotnictwa szkolnego istniała w Radomiu "od zawsze". Dobrze pamiętam latające nad miastem samoloty TS-11 "Iskra" na których szkolono narybek naszych orłów, jednak ten huk był inny. Głębszy. To nie była znana Iskra. To musiało być coś o wiele większego...
Było. Podwórko, koledzy, jakieś wygłupy. Nagle zza bryły bloku z olbrzymim, rozdzierającym powietrze łomotem "wyskakuje" myśliwiec. Jest o wiele potężniejszy od TS-11, ma dwa stateczniki, dwa silniki i... piękną, surową sylwetkę. Przelatuje nisko. Na tyle nisko, że można zauważyć polską szachownicę pod skrzydłami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to MiG 29.
Jeśli porównamy to do związków, właśnie wszedłem w etap silnego zauroczenia. A moja "wybranka" wyglądała tak:

Air Show 2013 - MiG 29 z 1 Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim podchodzi do lądowania.
Wiedziałem jedno. Muszę pojawić się gdzieś w pobliżu lotniska. Przede wszystkim z ciekawości. Ponadto także dlatego, żeby jeszcze raz usłyszeć ten huk, bo było w nim coś porywającego, przyciągającego i jednocześnie mocno niepokojącego.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. W dzień pokazów pojawiłem się pod płotem i... pod nim zostałem.
Nic nie było w stanie oderwać mnie od oczekiwania na kolejny start, kolejny rozrywający wręcz powietrze dźwięk. Grupa akrobacyjna, po niej pokaz solowy, potem następna grupa...
MiG 29 a jakże, był. Jednak to nie on przekształcił zauroczenie w miłość. Zrobiła to inna maszyna. Jednym z elementów pokazu samolotu F-16 jest tzw. przelot na wysokich kątach natarcia. Maszyna zwalnia, pochyla się bardzo mocno "na ogon" i w tej pozycji majestatycznie przesuwa się przed publicznością. Często dla zaakcentowania figury uruchamiane są smugacze.
I właśnie to przekształciło zauroczenie w zakochanie. Przejście na niskich kątach natarcia w wykonaniu F-16 należącego do Holenderskich Królewskich Sił Powietrznych. Idealnie nad moją głową.
Wtedy jeszcze aparat był mi obcy, jednak chyba właśnie w tym momencie gdzieś zaczęła iskrzyć chęć uwieczniania tego, co się widzi. Minie kilka dobrych lat, kiedy zacznę interesować się także fotografią i powrócę w to samo miejsce, aby zatrzymać w kadrze tę scenę, która obudziła we mnie opisywaną tu pasję. Udaje się to dopiero w 2015 roku, F-16 jest belgijski, ale scena zostaje odtworzona niemalże w stosunku 1:1

Air Show 2015: F-16 Belgijskich Sił Powietrznych w przejściu na wysokich kątach natarcia, tzw. high alpha pass. 
Pasja rozwija się. Czytam o lotnictwie, poznaję specyfikację konkretnych maszyn, przekopuję wprost biblioteki w poszukiwaniu danych na temat tej pierwszej machiny. Chcę o Migu 29 wiedzieć niemal wszystko, o F-16 jeszcze więcej. W międzyczasie bywam "pod płotem". Obserwuję loty maszyn na co dzień stacjonujących w Radomiu - PZL-130 "Orlik". Pojawia się komputer, wraz z nim Internet. Próbuję liznąć lotnictwa od strony praktycznej - poznaję przepisy, zasady wykonywania lotów, wreszcie zasiadam za (co prawda wirtualnymi, ale zawsze) sterami. To właśnie  z tamtych czasów wywodzi się mój adres mailowy - SP-LTM (w alfabecie fonetycznym sierra papa - lima tango mike) to rejestracja pierwszej maszyny, którą "powoziłem" po polskim wirtualnym niebie. Dziś robię to rzadko, jednak nadal potrafię przełożyć dowolny wyraz na alfabet fonetyczny niemalże w locie. Powoduje to pewne nieporozumienia, bo kiedy w trakcie rozmowy telefonicznej muszę komuś coś przeliterować, to... odruchowo używam właśnie alfabetu fonetycznego, a nie jakichś tam "be jak Barbar" czy "u jak Urszul" :)

Co mnie przyciąga do tej tematyki? Zainteresowanie techniką, wojskowością, efektowność samej dziedziny? Owszem. Możliwość podziwiania triumfu człowieka nad materią i spełnienia jego odwiecznych marzeń o unoszeniu się w przestworzach, a więc romantyzm lotnictwa? Jak najbardziej. Ale co jeszcze? Co zmusza człowieka do sterczenia pod płotem w przeróżnych warunkach atmosferycznych tylko po to, aby zobaczyć to "latające żelastwo"? Ano... inni ludzie. Pasjonaci.
Pod płotem właściwie nie ma ludzi sobie obcych. Wystarczy podejść, popatrzeć, zamienić dwa zdania, aby w ciągu kilku sekund zdobyć nowego kolegę/koleżankę (wbrew pozorom pasjonatki lotnictwa nie są niczym dziwnym - "pod płotem" każdy jest mile widziany).

Air Show 2015: tłum zgromadzony pod ogrodzeniem od strony ul. Odrodzenia obserwuje symulację tzw. CAS - ataku celów naziemnych z wykorzystaniem lotnictwa myśliwskiego.


Na wstępie wspominałem, że miłośnicy lotnictwa przybyli do Radomia pomiędzy 19 a 24 sierpnia, a przecież same pokazy odbyły się 22 i 23 sierpnia. Ciekawostka polega na tym, że dla pasjonatów pokazy trwają... dłużej. Jakim sposobem?
Już tłumaczę. Najpierw przyloty ekip. W tym roku pierwsze maszyny pojawiły się w Radomiu 19 sierpnia, kolejne przybyły 20 i 21. To okazja do ujrzenia w locie tych maszyn, które w dniach pokazowych będą dostępne jedynie na wystawie statycznej. Ot, jak na przykład ta zabaweczka:

Air Show 2015, przyloty: Lockheed P-3 Orion podchodzi do lądowania. 
Ale także taki zabytek:

Air Show 2015, przyloty: Piper J3C-65 Cub podchodzi do lądowania.
A także maszyny o dużej wartości historycznej:

Antonow An-2 "Wiedeńczyk" tuż przed przyziemieniem.
Jednocześnie z przylotami rozpoczynają się treningi grup akrobacyjnych oraz solistów. Ktoś powie "Ale przecież to samo jest w dniu pokazów". Ano... nie. Treningi bowiem często różnią się od właściwego pokazu - niektóre elementy i figury są zmienione, ba! Zdarza się, że trening ma o wiele bardziej dynamiczny przebieg niż sam pokaz. Dla fotografów ważne jest także to, że dni treningowe są dodatkową okazją na uchwycenie dobrego kadru, nieraz w zupełnie innym świetle i z innej perspektywy niż w dniach pokazowych:

Air Show 2013: Su-27 Sił Powietrznych Sił Zbrojnych Ukrainy w trakcie treningu...


... oraz tuż po nim, w trakcie zjeżdżania z drogi startowej.
 "Inna perspektywa" to przede wszystkim fakt, że fotograf przebywa w tych dniach jeszcze poza lotniskiem. Udając się w konkretne miejsca ma szansę na obejrzenie treningu odbywającego się nieraz centralnie nad jego głową:

Grupa Jordanian Falcons w efektownej, grupowej pętli kilkaset metrów nad głowami spotterów.
Nieraz zobaczy też to, czego już, tkwiąc za barierką i walcząc z Januszami pokazów, nie ujrzy:

Grupa Frecce Tricolori z Włoch nalatująca na pas z włączonymi smugaczami.
Dni pokazowe to kolejna okazja do ciekawych ujęć, ale także obejrzenia w pełnej krasie tego, co przygotowano dla widzów. Jeśli tylko znajdziemy właściwe miejsce, to nawet dziki tłum, często nie zainteresowany tym, co dzieje się "na niebie i ziemi" nie przeszkodzi nam w złapaniu czegoś ciekawego. Możemy więc uwiecznić np. bohatera roku:

Kapitan Adrian Rojek w kokpicie samolotu MiG 29 podczas kołowania przed pokazem zawierającym element, który przyniósł mu sławę - niemal pionowym, "złamanym" startem.

Mamy też szansę przyjrzeć się nowym malowaniom. Z bliska. Z bardzo bliska:


F-16 Greckich Sił Powietrznych kołuje przez rozpoczęciem pokazu.
Możemy też dostać pozdrowienia :)

Członek załogi śmigłowca PZL SW-4 "Puszczyk" pozdrawia publiczność.
A co po zakończeniu pokazów? Pozostają jeszcze odloty. Ciekawostka polega na tym, że często odloty są jednocześnie... przylotami, bo maszyny transportowe często wielokrotnie odlatują i przylatują, przewożąc choćby wyposażenie ekip. Po raz kolejny to, co jest elementem wystawy statycznej możemy zobaczyć w ruchu.

PZL TS-11 "Iskra" po starcie z radomskiego lotniska wraca do Dęblina.
C-160D Transall Niemieckich Sił Powietrznych ląduje. 

W końcu ostatnia maszyna odleci. Życie na lotnisku wraca na jakiś czas do normy. Ale życie pasjonata do normy nie wraca nigdy. Bo przecież jeśli nie tu, to gdzieś indziej można podejrzeć te wspaniałe latające machiny.
Polecam lotnictwo. Naprawdę. Poznanie go i zrozumienie to... poznanie człowieka. Człowieka, który przez długi czas robił wszystko, aby choć w niewielkim stopniu dorównać ptakom. Czemu? Bo chciał. A skoro chciał, udało mu się. Swoją drogą, ciekawe o czym myśli gawron siedzący na płocie lotniska? Może śmieje się gdzieś "w duchu" z człowieka, że jak to? To ten wielki, wspaniały człowiek musi budować takie jakieś pokraczne, głośne, blaszane skorupy, aby móc się kawałek przelecieć? A nie może po prostu rozłożyć skrzydeł? Nie ma ich? Ale jak można nie mieć skrzydeł?
No, jak? :)

"Odrzuciwszy smętność ziemskich kajdanów
tańczę w niebiosach
na skrzydeł srebrnych radości
wspiąłem się się ku słońcu
w nieokrzesaną wesołość chmur
przedzielonych światłem
i oddawałem się tysiącom rzeczy
o których nikt nawet nie śnił
w pętlach, wzlotach i wstęgach
i ciszą umysłu niesiony
przemierzałem nieskalaną świętość przestrzeni
uniosłem dłoń moją
i dotknąłem
oblicza Boga!"
 
                                                  John Gillespie Magee junior, pilot. 




sobota, 26 grudnia 2015

#wpieniony: 01 - Jakość współczesnych produktów.

Nastąpił ten moment. Arkadiusz, młody, mało znany bloger z Polski odziera się przed swoimi Czytelnikami z prywatności. Arkadiusz ma zamiar publicznie pokazać... czym odkurza dywan! Cytując klasyka, shock, scandal, nie-do-wieeerzaniee. Arkadiusz przyznaje się bowiem, ze robi to... odkurzaczem. Ale jakim!

Ale od początku i po kolei. Świąteczne porządki. To wyczyścić, tu zamieść, to wynieść do piwnicy, tam odkurzyć. No właśnie, odkurzyć. Od lat w moim domu odkurza się czymś, uwaga, uwaga! Takim:


Zapytacie "A co to do cholery jest?!" Prezentuję i objaśniam. Odkurzacz. Odkurzacz Zelmer Alfa K2 "L". Według tabliczki znamionowej rok produkcji - 1973. Sprzęt znany wśród miłośników urządzeń retro jako "rakieta" lub "odrzutowiec". Czemu? Po pierwsze, ma całkiem niezłą wydajność. Po drugie... dźwięk! Poniżej krótka prezentacja (radzę przyciszyć głośniki/słuchawki :) )


Owszem, tworzywo na zewnątrz pożółkło i poczerniało. Niebawem odzyska blask, gdyż chcę tego klasyka doprowadzić do stanu fabrycznego. Właśnie z zewnątrz, bo wnętrze - uwierzcie na słowo - świeci nowością. Sprzęt od lat 70 wsysający tony kurzu, pracujący w przeróżnych warunkach wewnątrz wygląda niemalże jak po zjeździe z taśmy. Ktoś stwierdzi: "A daj spokój, dziadostwo takie, kup sobie jakiś nowy". Posłużę się pewnym obrazkiem:


Tak, będąc zdrowym na umyśle i w pełni świadomym otaczającej mnie rzeczywistości nie chcę wymieniać czegoś co działa na coś, co... podziała i przestanie. Jeśli Zelmer wyzionie ducha, zapewne trzeba będzie sięgnąć po coś nowszego. Jednak na razie wszystko wskazuje na to, że "rakieta" jest w świetnej kondycji. Oby jak najdłużej.
Co jednak powoduje, że współczesne urządzenia są wkurzające? Poniżej wypunktuję wszystkie wady. Wady, które zauważam jako użytkownik, ale i jako człowiek, który w sprzęcie lubi podłubać choćby po to, aby przywrócić go do stanu używalności.

1) "Nienaprawialność"

Tak, ja wiem. Ekonomia. Im sprzęt bardziej niezawodny, tym mniejsze zapotrzebowanie na jego wymianę. Im zaś mniejsze zapotrzebowanie, tym mniejszy dochód producenta. Jasna sprawa. Nie zmienia to jednak faktu, że kiedy po otwarciu obudowy widzę, jak bardzo producent leci w kulki, bierze mnie zwyczajna, ludzka złość. Po otwarciu obudowy... tak... O ile się DA ją otworzyć. Wiele urządzeń posiada bowiem obudowy wyposażone (na raz) w:

- Zatrzaski wykonane z wyjątkowo nietrwałego plastiku. Albo jest zbyt sztywny i nawet lekkie odgięcie powoduje pęknięcie "bolca", albo wręcz przeciwnie - zbyt miękki, a więc "bolec" po odgięciu zaczyna gibać się na wszystkie strony świata niczym zęby po sierpowym wypłaconym przez Tysona. Wynik; choćbyś człowieku stawał na głowie, za cholerę nie zamkniesz już obudowy. W tym miejscu zatrzask już nie trzyma. Twoja wina! Po cholerę dłubiesz? Masz UŻYWAĆ. Idioto.

- Śrubki. Albo tak miękkie, że zwyczajny śrubokręt krzyżakowy jest w stanie rozorać ich główki, albo tak twarde, że właściwie rozwiercają punkty, w które są wkręcone. Wynik: wykręcasz raz. Już nie wkręcisz. Twoja wina! Po cholerę dłubiesz? Masz UŻYWAĆ. Idioto.

- Klejenia. Tu najkrócej. Odpiąłeś zatrzaski. Usunąłeś śrubki. Coś trzyma. Co? No szlag by to trafił... przyklejone! I to tak cholernie mocno, że właściwie nie ma opcji - albo łamiesz obudowę, albo daj sobie spokój. Bo po cholerę dłubiesz? Masz UŻYWAĆ. Idioto.

A to dopiero początek. Nie chcę tu truć na tematy czysto techniczne, ale masa współczesnych urządzeń jest praktycznie zaprojektowana tak, aby się zepsuć. Z takich ciekawszych:

- Nijakie zabezpieczenia elektryczne. Są bo są, ale pierwsze lepsze przepięcie spowoduje usmażenie sprzętu.
- Kiepskie połączenia lutowane. Lutowie szybko pęka, a ponowne przylutowanie nie jest łatwe. W niektórych przypadkach bez porządnej stacji lutowniczej właściwie niemożliwe.
- Przewody cienkie jak włoski. Bez pęsety ani rusz.
- Umieszczenie kluczowych elementów w miejscach narażonych na wstrząsy, kurz, zamoczenie.

Mówiąc krótko - sprzęt ma działać po wyjęciu z pudełka. No... może do czasu upłynięcia terminu gwarancji. Później? Masz kupić nowe! Nie naprawiać. Oczywiście nawet i te nienaprawialne rzeczy naprawić się da, jednak zarówno koszt jak i energia w to włożona przerasta wartość samego urządzenia. Ty, użytkowniku MASZ się wkurzyć. I trzepnąć tym w kąt. Przecież w Super Duper Markecie jest promocja - już za 299,99 zł kupisz nowe, lepsze, szybsze...

2) Ubogość instrukcji obsługi

Miałem jakiś czas temu w rękach instrukcję obsługi dość leciwego telewizora. Gruba księga, zawierająca masę przydatnych informacji. Od podstaw typu "jak włączyć i używać", przez wskazówki eksploatacyjne, oraz (uwaga!) wykaz możliwych awarii i sposobów ich usunięcia. Na koniec schemat płyty głównej (w skali 1:1) oraz spis zamontowanych tam elementów. Szok.
A co mamy dziś? Nadal grubą księgę. Treść:

"TO JEST URZĄDZENIE ELEKTRYCZNE! PRĄD ZŁY! NIEBEZPIECZNY! UWAŻAJ! Jeśli zauważysz problem, PADNIJ KURWA! I natychmiast ewakuuj się pełzając w bezpieczne miejsce, a następnie zadzwoń po naszego serwisanta. UWAGA! PUDEŁKO NIE JEST ZABAWKĄ. FOLIA W PUDEŁKU NIE JEST ZABAWKĄ! URZĄDZENIE NIE JEST ZABAWKĄ! NIC DEBILU JEBANY NIE JEST ZABAWKĄ! TO JEST TWOJA WYJEBANA W KOSMOS 52'' PLAZMA! ROZUMIESZ? W przypadku połknięcia zgłoś się natychmiast do lekarza! !!! NIGDY !!! a) Nie otwieraj obudowy b) Nie dotykaj urządzenia w trakcie pracy. Jeśli nie wiesz, jak obsługiwać nasze urządzenie, zadzwoń do naszego serwisanta - 0-700-666-666 (to jest NUMER TELEFONU, TELEFON! ROZUMIESZ? TAKIE COŚ, ŻE WCISKASZ CYFERKI I SŁYSZYSZ W ŚRODKU NASZEGO SERWISANTA, TAKA, ROZUMIESZ, KURWA, MAGIA...) (22,50 zł/min + VAT). 

I tak w siedmiu tysiącach żywych języków świata, w kilkunastu martwych, oraz po marsjańsku i w runach elfich. Oraz dodatek:

"Nasza firma przestrzega zasad ochrony środowiska. Co prawda wyrżnęliśmy 30 hektarów lasu, aby wydrukować tę instrukcję, ale chrzanić to! Jesteśmy EKO! Ta instrukcja też jest EKO. Tak bardzo EKO, że możesz zeżreć ją na obiad".

I to znów przełożone na siedem tysięcy języków żywych, kilkanaście martwych, marsjański oraz na runy elfie.

3) Przeładowanie funkcjami

Odkurzacz powinien odkurzać. Pralka ma prać. Lodówka chłodzić. Proste? No... nie. Odkurzacz posiada wbudowany odtwarzacz mp3, pralkę można obsługiwać przy pomocy WiFi, a w lodówce znajdziemy telewizor HD z tunerem i dźwiękiem stereo. Ok, rozumiem. Może ktoś lubi takie bajery, ale nie ukrywajmy - 90% użytkowników i tak użyje ich najwyżej kilka razy. Raz, aby sprawdzić czy działa. Drugi, aby komuś pokazać, że działa. Trzeci - przypadkiem, "bo nie to chciałem kurwa... -.-" Pamiętajmy, że im więcej dodatkowych (i nie związanych z podstawowym przeznaczeniem urządzenia) funkcji tym po pierwsze większe ryzyko awarii (więcej elementów w ogóle = więcej elementów, które mogą się zepsuć). Po drugie wzrasta zużycie energii, bo fizyki się nie oszuka - więcej odbiorników zawsze będzie potrzebowało "więcej prądu" do pracy). Po trzecie znacznie zawyża to cenę samego urządzenia.

4) Marka nie jest wyznacznikiem jakości

Od dłuższego czasu zakupienie produktu danej marki wcale nie oznacza, że produkt ten będzie reprezentował określoną jakość. Wiadomo, każda firma ma w swoim dorobku gorsze serie, jednak przy obecnym, totalnie masowym systemie wytwarzania o problemy jakby łatwiej. Obecnie zdarza się, że produkty "no name" służą o wiele dłużej niż to, co pochodzi od znanej i uznanej światowej marki.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że te wszystkie niedogodności z czegoś wynikają. Wiem też, że (jak wcześniej wspomniałem) z punktu widzenia ekonomii produkcja rzeczy bezawaryjnych jest zwyczajnie nieopłacalna. Nadal jednak jako konsument czuję zwyczajne poirytowanie.
Tym wpisem otwieram nową serię. Będą to właśnie takie moje luźne rozmyślania na przeróżne wkurzające, drażniące mnie tematy. Niekoniecznie to, co drażni mnie, będzie drażniło także Was, ale mam nadzieję, że seria się spodoba.

P.S. I: Wpis nie zawierał lokowania produktu.
P.S II: Ani sprzątania nim.
P.S.III: Ale jeśli firma Zelmer uważa inaczej... :D
P.S. IV: Nie, chyba nie uważa... :(


środa, 25 listopada 2015

"Hej, co tam? Słuchaj, bo..." czyli o pasożytach raz jeszcze.

Jakiś czas temu na moim blogu powstała notka dotycząca pasożytnictwa. Jeśli ktoś nie czytał, zapraszam, jeśli czytał - wie w czym rzecz. Dzisiejszy wpis (chociaż może to tak wyglądać) nie będzie "odgrzewaniem kotleta" a raczej próbą wyjaśnienia, czemu to MY stajemy się ofiarami tego typu ludzi. Ostatnio dość mocno się nad tym zastanawiałem, bo w końcu i ja swojego czasu miałem z tym procederem do czynienia. Doszedłem więc do kilku wniosków, które dziś zamierzam tu Wam przedstawić. Powtórzę jedynie to, co napisałem w notce do której odsyłam - uczcie się na cudzych błędach (czyt. moich) niż na własnych - to naprawdę mniej kosztuje.
Z lektury wspominanego wpisu wiemy już jak sprawę widzi pasożyt. Dziś parę słów o tym, w jaki sposób problem postrzegamy my sami. Niestety, bardzo często jest tak, że to my stajemy się magnesem przyciągającym wszystkie pasożytnicze "opiłki", mało tego - czasem nawet pomagamy im w ich sposobie na życie. Jak?

Uczymy ich bezradności.

Pojęcie tzw. wyuczonej bezradności znane jest socjologii oraz psychologii od lat 70 XX wieku. Na czym ono dokładnie polega? W najprostszym wyjaśnieniu jest to taki stan, w którym jednostka dysponuje realnymi możliwościami, aby móc zmienić np. swoje złe położenie, ale nie robi tego. Często nawet wtedy, kiedy rozwiązanie jej problemu leży o krok. Bywa także, że jednostka liczy wręcz na działanie jakiejś zewnętrznej siły, która za nią przyjmie na siebie wszelkie nieprzyjemności związane z naprawieniem niezadowalającego ją stanu. Kto będzie taką siłą w przypadku osób, których dotyczy ten post? Ano... my.
Pamiętajmy jedną, ważną rzecz - nie pomagamy dając gotowe rozwiązanie problemu. Ba! Nawet szkodzimy. Czemu? Wynika to z prostej logiki - pomijamy w ten sposób proces, któremu podlegamy wszyscy, a który pozwala nam rozwikłać spotykane trudności - proces NAUKI. Nauka pozwala bowiem zrozumieć anatomię problemu, a więc także i wszystkie procesy, które do niego prowadzą. Porównajmy to sobie na przykład ze studiami medycznymi. Przecież przyszłych lekarzy nikt nie uczy na zasadzie "Choroba A - lekarstwo X, choroba B - zabieg Y". Lekarz musi najpierw pojąć funkcjonowanie zdrowego organizmu, dopiero potem uczy się go, jak "działa" choroba, co ona w tym zdrowym organizmie zmienia, że przestaje być zdrowy. Wreszcie pojawia się nauka o sposobie usunięcia nieprawidłowości, a więc właściwa nauka o leczeniu. W ten sam sposób uczy się każdy - mechanik samochodowy, serwisant komputerowy, budowlaniec... Właściwie przedstawiciel dowolnego zawodu musi wiedzieć jak jest "źle", aby przerobić to na "dobrze". Rzecz jasna nie chodzi o to, aby osoba, której pomagamy wchłonęła całą specjalistyczną wiedzę. Wystarczy, aby chciała wchłonąć chociaż ten ułamek, który pomoże jej rozwiązać jej problem.
To właśnie różni pasożyta od tego, komu pomagać warto - ten drugi wykorzystał już wszystkie opcje. Ten pierwszy będąc otoczonym opcjami, pokazanymi palcem i podkreślonymi oczojebnym markerem, nie kiwnął nawet palcem w kamaszu, aby chociaż na nie spojrzeć. Czemu? Bo ma prywatnego raba - nas.

Chcemy udowodnić naszą wartość.

Początek problemów z "sezonowymi przyjaciółmi" leży właśnie w tym, że bardzo chcemy udowodnić naszą przydatność. Chcemy pokazać, że mamy o czymś pojęcie, wyróżniamy się jakąś umiejętnością, umiemy kogoś uszczęśliwić, a ostatecznie chcemy poczuć się docenieni. Nie ma w tym nic złego - każdy z nas chce czuć się dobrze, każdy z nas chciałby czuć się ważny, bo to są składowe szczęścia. Pomaganie daje ogromną dawkę pozytywnej energii, to czyni je wspaniałą rzeczą. Problem polega jednak na tym, że "sezonowi przyjaciele" nie dają nam pełnowartościowego szczęścia. Choćby właśnie przez to, że istniejemy dla nich tylko wtedy, kiedy jesteśmy im potrzebni. Oni zastawiają pułapkę, w którą my - wiedzeni chęcią udowodnienia swojej przydatności - wpadamy. Niestety, NIGDY nie zostaniemy przez nich docenieni. Albo inaczej - zauważona zostanie tylko ta jedna wartość, a więc umiejętność szybkiego i sprawnego wyciągania ich z kłopotów. Niezauważona zostanie natomiast konotacja "pomaga, więc jest dobrym/mądrym/fajnym człowiekiem". Naprawdę. Pasożyt ma gdzieś, jakim jesteś człowiekiem. Pasożyt ma gdzieś, że pomagasz, bo darzysz go sympatią, więc się poświęcasz. Pasożyt ma to wszystko, cytując kapitana Bednarza, "we dupie". Dla niego liczy się czysty zysk. Reszta jest chłodną kalkulacją. Wyczuwa, że go lubisz? To nawet lepiej dla niego, bo jeszcze ciężej będzie Ci odmówić, a on wyniesie swoją korzyść tak czy inaczej.
Oczywiście od "sezonowego przyjaciela" nie raz usłyszysz zapewnienia o swojej wspaniałości. Wspominałem nawet o tym w notce, do której odsyłam na początku. Z tym, że te wszystkie zapewnienia są jak fałszywe pieniądze - cieszysz się, bo dostajesz plik banknotów, chowasz je do kieszeni, myśląc że się wzbogaciłeś, a kiedy chcesz nimi zapłacić, zauważasz że to marne podróby, z których pozłaził już kiepski tusz, a pod spodem jest bezwartościowy papier.
Pamiętaj - moment, w którym czujesz, że pomaganie nie sprawia Ci przyjemności, jest najpewniej momentem, w którym uświadomiłeś sobie, że jesteś wykorzystywany.

Próbujemy być świętsi od papieża.

Ktoś kiedyś stwierdził, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. I miał cholerną rację. Ten akapit wynika niejako z poprzednich - pomagamy tam, gdzie pomagać nie warto, pomagamy też tym, którym pomagać nie warto. Pomagamy na siłę. Ktoś zaraz stwierdzi "A tam, pierdolisz Arek jakby cię matka w dzieciństwie dwa razy podrzuciła, a raz złapała - pomagać trzeba zawsze, czasem i na siłę". Jasne. Pomagać należy, ale w granicach zdrowego rozsądku, a przede wszystkim w granicach własnych możliwości. Nie chodzi o to, aby spisać drugiego człowieka na straty, ale o to, aby przyjąć do wiadomości, że nasza rola się tu już skończyła. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy? Zrobiliśmy. Nie pomogło? Nie pomogło. Odpuszczamy. Dla naszego zdrowia. To nie jest żadne samolubstwo, chodzi po prostu o to, aby pomagając drugiej osobie nie zniszczyć przy okazji siebie. A o to łatwo, bo kiedy chcemy ratować na siłę, w pewnym momencie inwestujemy więcej, niż możemy wydać. Poświęcamy więc także i tą energię, która w dobrym stanie utrzymuje nas. Efekt? Sytuacja ratowanego ani drgnęła "in plus", nadal robi swoje, a my czujemy się wypaleni i sfrustrowani. Kojarzycie to uczucie? Uczucie złości na drugą osobę, złości że nie daje sobie pomóc - my stajemy na głowie, ona przytakuje, a nic się nie zmienia. Uwierzcie, przerabiałem to, nie raz. Paskudne uczucie. Odpuściłem, kiedy doszedłem do wniosku, że chyba ja bardziej przejmuję się cudzym problemem niż ci, którzy go mają. A tak być nie powinno. To szkodzi. Może to być gorzka prawda, ale czasem i gorycz trzeba przełknąć - nie ma ludzi niezastąpionych. Czasem nasza duma, a czasem to, że zależy nam na danym człowieku, nie pozwala nam przestać pomagać. Czujemy się źle, bo zdajemy sobie sprawę, że po nas może przyjść druga osoba i załatwić sprawę ekspresowo. Czujemy się gorsi. A to błąd. Ludzka psychika rzadko podlega prawom logiki. Nie zawsze reakcja jest następstwem akcji, jak uczono nas na fizyce. Nie zawsze reakcja dwóch odczynników dąży do równowagi, jak uczono nas na chemii. Pamiętajmy, że normalny człowiek, nie "sezonowy przyjaciel" doceni nasze starania i to, ile dla niego zrobiliśmy. I my to poczujemy. Jeśli nie poczuliśmy - nie ma czego żałować. To nie my byliśmy niewłaściwą osobą. To niewłaściwej osobie próbowaliśmy pomóc.
Warto dodać, że takie pomaganie na siłę może doprowadzić do "uruchomienia się" trybu pasożyta w z pozoru normalnej osobie. Zwykle ten ktoś nie wykorzystywałby nikogo, gdyby inicjatywa miała wyjść z jego strony, ale skoro widzi, że "podajemy mu się na tacy" - zwalnia wewnętrzny hamulec i korzysta.

Mierzymy swoją miarą.

Pewnie wielu z Was spotykając na swojej drodze pasożyta w skórze "przyjaciela" przynajmniej raz powiedziało lub pomyślało: "No jak on mógł! Przecież ja w takiej sytuacji to bym..." Tak, racja. Ty byś, ja bym, on, ona, ono by. Ale pasożyt NIE. I to go właśnie czyni pasożytem. Jest to bowiem stan umysłu, utrwalany przez lata praktyki za pomocą wielu różnych sytuacji. Trochę jak umysł "zawodowego" złodzieja, który nawet jeśli już zakończył "karierę" to i tak w sytuacji wyboru ścieżki uczciwej i nieuczciwej, wybierając uczciwą zawsze pomyśli, że nieuczciwą też by dał radę pójść.
My natomiast w kontakcie z "sezonowcem" przykładamy do niego swoją miarę, swój zestaw wartości i zasad. Z tym, że on ich nie wyznawał, nie wyznaje i najpewniej wyznawał nie będzie. Nie włożymy ubrania niskiej chudziny na dwumetrowego, ważącego sto kilogramów byka. Nie wymagajmy więc, że pasożyt w kontaktach z nami nagle dozna oświecenia i przestanie. Owszem, przestanie, kiedy wyczerpie mu się źródełko darmowej pomocy, ewentualnie "źródełko" zrozumie, że ktoś się do niego przyssał i samo zakończy działanie.

Ważna uwaga na koniec - naprawdę nie chodzi o to, aby nie pomagać. Pomagać należy, bo jest to źródło wielkiej, pozytywnej energii, dla obu stron. Warto jednak najpierw przeanalizować sytuację, aby dowiedzieć się, czy faktycznie jest to wymiana energii, a nie jedynie jej wydatkowanie, bez żadnego "impulsu zwrotnego". Ten impuls jest bardzo ważny, bo jest sygnałem, że pomagamy nie tylko we właściwy sposób, ale i właściwej osobie. Kiedy go nie czujemy, jak pisałem wyżej, pora zwyczajnie dać sobie spokój.

piątek, 13 listopada 2015

Famyly szoł lajf czyli amatorski dom Wielkiego Brata.

Fani cięższego grania kojarzą zapewne pewnego pana, który postanowił odpocząć od scenicznych narkotyczno-alkoholowych ekscesów, uczestnicząc w reality show, w którym on i jego rodzina prezentowali swoje codzienne życie przed kamerami. Mowa rzecz jasna o rodzinie Osborne'ów na czele ze starym, dobrym tatusiem - Ozzym. Nieco młodsi Czytelnicy zapewne pamiętają polski odpowiednik tego show - tu głównym uczestnikiem był rodzimy gwiazdor piosenki różnej, Michał Wiśniewski. Obecnie, z tego co mi wiadomo, bo TV oglądam rzadko, publika znów podgląda życie jakiejś celebryckiej rodzinki zza wielkiej kałuży - rodziny niejakiej Kim Kardashian? Bodajże. Jeśli trafiłem, cieszy mnie to... średnio, bo i tak nie wiem kim jest Kim. ;) Znając życie, jest znana z tego, że jest znana, a to jak wiadomo w świecie "szołbizu" przelicza się na grubiutkie, tłuściutkie, zieloniutkie.A co, jeśli kamery we własnym domu montuje nie jakieś bożyszcze tłumów, a... zwyczajny człowiek? Oj, budzi to kontrowersje, budzi. Przynajmniej od kilku dni.

W czym rzecz? Otóż kilka dni temu usiłowałem rozgryźć pewne zagadnienie związane z bezpieczeństwem sieciowym kamery IP. Rzecz jasna wrodzony masochizm nakazał mi rozpocząć poszukiwania na polskich forach hobbystycznych. Rzecz jasna nie zawiodłem się - informacji nie znalazłem. Natrafiłem natomiast na ciekawą dyskusję, z której wynikało, że pewien poznański biznesmen postanowił zamontować w swoim mieszkaniu wiele kamer, a następnie udostępniać zarejestrowany materiał w Internecie. Na żywo. Wiedziony ciekawością, co właściwie odwalił ten człowiek, trafiłem na jego stronę. I przyznam - doznałem lekkiego szoku.
Okazało się bowiem, że to nie żart - na stronie (zbudowanej bardzo hmm... amatorsko) faktycznie znajduje się obraz z dwunastu kamer rozmieszczonych w większości pomieszczeń mieszkania. Mamy więc kamerkę rejestrującą to, co dzieje się między innymi w przedpokoju, salonie, sypialni (!), a nawet w pokojach dzieci (!!). Poniżej informacja zachęcająca widzów do podsunięcia pomysłu, gdzie zamontować kolejne cztery rejestratory, a także dotycząca tego, że w przygotowaniu jest przekaz z kamery samochodowej oraz... okularów z wbudowanym rejestratorem wideo.
Przewinąłem nieco w dół. Szok się pogłębił. Oto bowiem zobaczyłem zestawienie zawierające imiona, zdjęcia i lata urodzenia członków rodziny - autora strony, jego żony, oraz czwórki dzieci.
Kiedy mówią Wam, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to najpewniej chodzi o kasę, uwierzcie. Wystarczyło przewinąć jeszcze niżej, aby zauważyć... reklamę. Reklamę przedsiębiorstw, należących najpewniej do autora witryny oraz jego żony. Jeszcze niżej adres, telefon kontaktowy i wyrażenie chęci współpracy z mediami, sponsorami... Jest także powiadomienie, jakoby właściciel przedsięwzięcia chciał zorganizować "maraton na milion osób".
Trybiki w głowie zaskoczyły natychmiast. Gość po prostu stworzył stronę, na której udostępniając życie swojej rodziny na żywo, jednocześnie próbuje rozreklamować interes swój ( :) ) oraz żony. Mało tego - próbuje na tym zarobić dodatkowe pieniądze, bo raczej nie chce mi się wierzyć, że ta współpraca z mediami to tak za free, no a umowa ze sponsorem to umowa, z której również wynosi się jakieś korzyści.

I tak się głęboko zastanawiam - co ten gość do jasnej cholery narobił? Ja naprawdę jestem w stanie zrozumieć wiele. Popieram ludzi przedsiębiorczych, cieszę się, kiedy odnoszą sukces - zaradność w prowadzeniu interesów to naprawdę wspaniała cecha. Jeśli facet chciałby sprzedawać w ten sposób swoją prywatność - jego problem. Pytanie, co z dzieciakami? Bo jak na moje oko, to "zaradny" tatuś właśnie zgotował im małe piekiełko, które w przyszłości może stać się pełnoprawnym piekłem. Dzieci jest czworo. Dwójka młodszych - chłopczyk w wieku lat czterech i dwuletnia dziewczynka - na pewno nie rozumieją, co właściwie się tu dzieje. W ich pokojach nie ma zresztą kamer, więc są wyłączone z tego cyrku. Jest jednak dwójka starszych - trzynastoletni chłopak i dziewczynka w wieku lat 9. Te dzieciaki zdają sobie już sprawę z tego, co wymyśliła głowa rodziny. I tak - w ich pokojach kamery są zamontowane. Czy za ich zgodą? Nie wiem. Ale sądząc po ostracyzmie, z jakim pomysł spotkał się w sieci, to ja im zwyczajnie i po ludzku współczuję.

Sprawa jest rozwojowa, mogę obiecać, że wątek będę obserwował, a kiedy sytuacja dotrze do jakiegoś finału stworzę bardziej rozbudowany wpis, próbując przeanalizować, co siedziało w głowach autorów tego przedsięwzięcia. Tymczasem zachęcam do dyskusji i wyrażania własnych opinii w temacie.

poniedziałek, 9 listopada 2015

"Szczucie cycem" czyli popkultura gołego odwłoka.

Dzisiejszy wpis jest pierwszym, który powstaje na życzenie Czytelniczki. Otóż Czytelniczka jest licealistką. Wnikliwie obserwuje środowisko rówieśnicze i dochodzi do wniosku, że inicjacja seksualna wśród współczesnej młodzieży zachodzi wyjątkowo wcześnie. Pyta więc, jakie mam w tym temacie zdanie? Czemu tak się dzieje? Z czego to wynika?
Przyznam, temat nie jest łatwy, choćby ze względu na jego wielowątkowość. Postaram się więc poruszyć wszystkie ważniejsze przyczyny tego zjawiska, omówić je odpowiednio wyczerpująco. Po części z punktu widzenia obserwatora, po części z punktu widzenia uczestnika wydarzeń, bo - uwaga - też kiedyś byłem nastolatkiem i doskonale pamiętam, jakie procesy myślowe rządzą wtedy człowiekiem. Wiem też, że często tych procesów zwyczajnie brak.
Co więc się składa na to, że coraz młodsi ludzie tak chętnie "sięgają po seks"?

Po pierwsze: żyjemy w czasach skrajnego, chorego wręcz kultu ciała

Znacie to? Włączamy telewizor, radio, otwieramy gazetę. I jesteśmy atakowani... pięknem, doskonałością, zdrowiem. Ciało stało się współczesnym bożkiem, któremu oddaje się hołd, zupełnie pomijając choćby strefę umysłową. Tego naprawdę nie da się nie zauważyć - w tzw. mainstreamie o ludziach mądrych mówi się w formie ciekawostki, marginalizuje się ich inteligencję, wpływ na współczesny świat, a często po prostu stawia się ich w anonimowej grupie podpisanej jako "naukowcy". No, może czasem "naukowcy z uniwersytetu w...". I tyle. Za to o ludziach pięknych tworzy się całe, często wielostronicowe artykuły. Zasługi? Dwa trzy zdania na ten temat. Wygląd? Kontakty z kobietami/mężczyznami? Jego zdanie na temat piękna swojego i innych? Reszta artykułu.
Ciało, ciało i jeszcze raz ciało. Współczesny bóg, do którego modli się cały mainstream. Porównanie do religii nie jest przypadkowe, bo to JEST religia. Ciało jest w niej bogiem, świętymi - właściciele ciał - celebryci, aktorzy. Kapłani to całe sztaby ludzi pracujących nad tym, aby święci postrzegani byli właściwie. Kapłanami są producenci, reżyserowie, ale także fotografowie, graficy, fotoedytorzy, operatorzy. Ich rolą jest nie tylko trzymanie straży nad właściwym wizerunkiem świętych, ale także namawianie do świętości. Do bycia takim jak idole.
Wszystko to oparte jest na olbrzymim kłamstwie, z którego przeciętny nastolatek zwyczajnie nie zdaje sobie sprawy. Na czym polega kłamstwo? Ci wszyscy "święci ze szklanego ekranu" to postaci reżyserowane od początku do końca. Reżyseria polega na właściwym doborze ubrań, uwydatnianiu pewnych zachowań, drastycznym retuszu zdjęć, ba! Niejednokrotnie także na manipulacji wypowiedziami tak, aby pasowały one do ogólnie przyjętej "linii politycznej" danego gwiazdora. Takie jest właśnie zaplecze kultu ciała. Zaplecze, na które nastolatkowie nie wstępują, bo nie mają na to najmniejszej ochoty. A szkoda, być może nie dali by się tak tanio robić na szaro. Kupują fasadę, kupują przekonanie, że bycie pięknym (a co za tym idzie - atrakcyjnym seksualnie) jest bardziej opłacalne od bycia w jakikolwiek sposób mądrym.

Po drugie: seks atakuje z każdej strony, tworzy się więc przekonanie o tym, że jest to rzecz powszechna.

W żargonie twórców wizualnych od lat funkcjonuje pojęcie tzw. szczucia cycem. Czym jest owo szczucie? Otóż o szczuciu cycem mówimy wtedy, kiedy forma wizualna (ulotka, klip wideo, billboard itp.) zamiast przyciągać kreatywnością, przyciąga (zbędnym w danym przypadku) erotyzmem, nawiązaniami do cielesności czy seksualności, nierzadko bardzo jednoznacznymi i poniżej granicy dobrego smaku. Jak wygląda to w praktyce? Zainteresowanych odsyłam pod ten link. Strona zawiera setki przykładów na to, jak bardzo proceder jest rozpowszechniony.
Nie będziemy się jednak skupiać na kwestiach estetycznych, skupimy się raczej na wpływie tego typu przekazu na społeczeństwo, szczególnie na tę młodszą jego część. Bo wpływ jest i to ogromny. Odbywa się to na bardzo prostej zasadzie znanej z ekonomii - towar słabiej dostępny zawsze będzie towarem droższym niż ten, który jest ogólnie dostępny. Nie inaczej jest z seksualnością - epatowanie golizną powoduje, że widok nagiego ciała powszednieje. Epatowanie nawiązaniami do erotyzmu powoduje, że nawiązania te nie stanowią już jakiejś bariery czy tabu. To rzecz codzienna. Jak wpływa to na przeciętnego nastolatka, sterowanego nie zdrowym rozsądkiem, a potokiem hormonów? Ano.. właśnie w taki sposób. Nastolatek chce być modny, współczesny. A że elementem współczesności jest stawianie ponad wszystko atrakcyjności seksualnej? Wynik mamy jaki mamy.
Problemem całej tej popkulturowej promocji jest to, że nie dołączono do niej instrukcji obsługi. Instrukcje oczywiście powstają - mówi się o odpowiedzialności, o stosowaniu zabezpieczeń, jednak można odnieść wrażenie, że są to instrukcje "pisane na kolanie", którymi zbyt wiele osób się nie przejmuje. Przecież wiedzą co i jak. Niestety, często jest to jedynie wrażenie.

Po trzecie: seks to często karta przetargowa. Łatwa do zdobycia, łatwa do użycia, pomocna kiedy nie ma się do zaoferowania niczego innego.

Nie bójmy się użyć tego określenia - współcześnie panuje moda na... bycie głupim. Posiadanie jakiejkolwiek wiedzy staje się wśród młodzieży stygmatem, a przekonanie o tym, że pusta mózgownica to łatwe życie jest niemalże powszechne. Głupota, niegdyś piętnowana, dziś przeżywa swój złoty wiek. W połączeniu z seksualnością jest to mieszanka iście piorunująca. Co może bowiem zaoferować drugiej osobie człowiek głupi? Jakiś ciekawy temat do rozmowy. Nie. Podzielenie się pasją? Też nie, bo sam jej nie posiada. Jakąś ciekawą rozrywkę? Również nie, bo dla niego ciekawa rozrywka mieści się w jednym zdaniu: "wychlać, jebać, nic się nie bać". Pozostaje więc seks. Jest darmowy, "zestaw narzędzi" każdy nosi ze sobą, jest też przyjemny. Czemu więc by go nie spróbować? W końcu "robi to każdy"...

Po czwarte: żyjemy w czasach kryzysu autorytetów.

Obecne czasy to czasy, w których podważa się dowolne autorytety. Nie zawsze słusznie, często - zupełnie niesłusznie, dla zasady. Jednocześnie status autorytetu zyskują ludzie, którzy na ten tytuł w żaden sposób nie zasługują - mówiąc wprost, zwykli kretyni, którzy wyróżniają się jedynie tym, że krzyczą głośniej od innych. Jeśli nałożymy na to bunt nastolatka, z jednej strony poszukiwania przez niego autorytetów, z drugiej bunt przeciwko tym zastanym, a z trzeciej ich miałkość, możemy zaryzykować stwierdzenie, że nastolatek rozpocznie współżycie ze zwykłej, połowicznie dziecięcej jeszcze przekory. "Bo co mi będzie truł taki nie taki, ja wiem lepiej".

Myślę, że wymieniłem tu zestaw powodów najważniejszych według mnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś inny może mieć na ten temat zupełnie inne zdanie. Zapraszam więc do dyskusji - z chęcią skonfrontuję swoje poglądy z odmiennym spojrzeniem na sprawę.
I jeszcze kilka słów do nastolatków czytających ten wpis: Nie dajcie się wciągnąć tej popkulturze gołej dupy tylko dlatego, że jest modna. Pamiętajcie, że w niej jesteście po prostu... towarem. Wbrew pozorom nie chodzi o to, aby Wam było fajnie, a o to, aby fajnie było temu, kto na Was zarobi. Inwestujcie w to, co macie w głowie - tyłkiem naprawdę nie zdobędziecie świata, a nawet jeśli uda się to na jakiś czas, to i tak szybko się to zmieni, bo w przeciwieństwie do mózgu, tyłek traci na wartości wyjątkowo szybko...

wtorek, 3 listopada 2015

"Aaa, idź, bo jak ci jebnę..." czyli listopadowa Polaka zaduma.

1 i 2 listopada za nami. Sprzedawcy cmentarnych akcesoriów liczą zarobki, urząd skarbowy czeka jak zbawienia podatku od tych zarobków, na grobach dopalają się resztki zniczy, cmentarze opustoszały, słowem - wszystko wraca do rocznej normy. I tak do kolejnej pary "świąt listopadowych", kiedy naród połączy się w tłum, aby ruszyć na miejsca spoczynku przodków.
Byłem w tym tłumie. Jak co roku. Poczyniłem obserwacje. Jak co roku. Czy zachodzą zmiany? Owszem, zachodzą. Ciężko określić, czy są to zmiany na dobre czy na złe, bo jak wiadomo natura nie znosi próżni - tam gdzie czegoś ubędzie, tam natychmiast musi przybyć czegoś innego, a mówiąc po ludzku - co się polepszy, to się popieprzy. I o tym będzie dzisiejszy wpis - o tym, co w dniu Wszystkich Świętych się zmieniło i o tym, co zapewne nie zmieni się nigdy.

Agresja mode: on

Tytuł wpisu nie jest przypadkowy. To cytat. Ot, taka sytuacja: na przystanek podjeżdża autobus dowożący ludzi na cmentarz. Tłum rusza w stronę otwartych drzwi, jakby wewnątrz czekało zbawienie. Nagle stop! Blokada. Coś się dzieje. Oto stojący w tłumie wsiadających tatuś postanowił wsiąść pierwszy, a do wymuszenia pierwszeństwa wykorzystał wózek dziecięcy pchany przed sobą. Mówiąc krótko, próbował rozepchać grupę wysiadających. Upomniany, że chyba jednak najpierw przepuszcza się opuszczających pojazd, dopiero potem wsiada, zareagował pięknym, jakże polskim zwrotem: "Aaa idź, bo jak ci jebnę...". I powiem tyle - miał farta, naprawdę. Facet, do którego zostały skierowane te słowa miał wymiary naprawdę słuszne. Podejrzewam, że gdyby doszło pomiędzy nimi do wymiany ciosów, to dzień zaduszny stałby się świętem także dla bojowego tatusia. Nie dostał w klawiaturę z litości. I tu ciekawostka. W pierwszych dwóch dniach listopada miasto uruchamia specjalne linie autobusowe, kursujące w szczycie "przycmentarnej aktywności" z częstotliwością 2-3 minut. Zaraz za autobusem, o który tak zaciekle walczono, stał drugi. Pusty. Gotów na przyjęcie pasażerów. No ale ten był pierwszy. Bij, zabij! Nabluzgajmy na innych, wypełnijmy pojazd po sufit tłocząc się jak sardynki. Dojedziemy na groby pierwsi! Dwie minuty wcześniej, ale to już coś! A tamci frajerzy? Niech się duszą... w pustym autobusie... każdy wygodnie... siedząc... oh wait! No, jedźmy już, zanim dotrze do nas, że to co właśnie zrobiliśmy jest pozbawione sensu.
Nie wiem jaki czynnik wzbudza w tłumie tak pierwotne instynkty jak chęć "jebnięcia" komuś za zwrócenie słusznej zresztą uwagi. Nie da się jednak nie zauważyć, że agresja (mniejsza lub większa) to stały element świąt listopadowych. Może to wynik zmęczenia? Tylko... skoro coś jest tak męczące, że wywołuje w człowieku chęć mordu, a nie jest obowiązkowe, po jaką cholerę to praktykować?
Nie dotyczy to tylko okolic przystanków KM, ale także straganów z kwiatami i zniczami. Tu zasłyszane, nie mniej piękne: "Panie, kurwa pana mać, kolejka!" "A chuj kładę na twoją kolejkę, bucu!". Sytuacja identyczna jak w pierwszym przypadku - obok stoisko niemal puste, ceny identyczne. Ale znów - to było pierwsze, a tamci frajerzy? No niech stoją... bez kolejki... oh wait!

"Biedna dziewszina, Paris Hilton wanna be..."

O cmentarnej rewii mody tysiące blogerów (a głównie blogerek) napisało setki tysięcy słów. I ja dodam coś od siebie. To zabawne zjawisko nie zmienia się bowiem od lat. Odkąd pamiętam 1 i 2 listopada to dni, w których rzesze pań, panienek, dam i nobliwych matron, postanawiają wydobyć ze swoich szaf wszystko, co udało się kupić w ciągu ostatnich miesięcy. Wydobyć, założyć na siebie i ruszyć na podbój alejek i kwater. Gwóźdź programu - parada futer i obuwia zimowego. Niezależnie od temperatury. Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało, bo w końcu to nie ja się pocę, ale czy wyjaśni mi ktoś, czym różni się listopadowe 15 stopni ciepła od powiedzmy majowych 15 stopni ciepła? Podejrzewam, że odpowiedź będzie znana: "No wiesz, ale to już listopad..." I co z tego? Ciepły dzień w listopadzie to taki sam ciepły dzień, jak jego odpowiednik w dowolnym miesiącu. To naprawdę nie działa tak, że wraz ze zmianą nazwy miesiąca w kalendarzu nagle to samo ciepłe powietrze, które grzało nas w październiku, zacznie ziębić w listopadzie. A może chodzi o to, aby pokazać nowe futro czy buty? Żeby Kowalską spod szóstki szlag jasny (pośród tej zadumy oczywiście) trafił? Żeby ta pindzia, Kaśka z IIC z zazdrości kolki wątrobowej (pośród tej zadumy oczywiście) dostała i pryszcz jej na środku czachy wyskoczył? Żeby ta Agnieszka z domu obok z zazdrości tymi swoimi tipsiorami (pośród tej zadumy oczywiście) przeorała ogródek? Nie! Broń Boże. Nie chodzi o to! Chodzi o to, że 31 października 15 stopni ciepła to 15 stopni ciepła, ale już 1 listopada to zabójczy mróz.

"Handel lud zalewa boży..."

A teraz coś, co jest w mojej opinii pewną zmianą na plus. Otóż okolice cmentarzy w ciągu tych dwóch listopadowych dni z roku na rok przestają przypominać hipermarket. Naprawdę. Sprzedaż wiązanek, zniczy czy innych cmentarnych utensyliów nie jest niczym rażącym, jak najbardziej to popieram. Pamiętam jednak lata 90. Potwierdzić to może każdy, kto w tych latach żył - pod cmentarzem można było dostać... wszystko. Stragany posiadające w ofercie "szwarc, mydło i powidło" ciągnęły się na odcinku około trzystu metrów wzdłuż ulicy przylegającej do muru nekropolii. Oprócz zabawek można było dostać tam także podróby odzieży, kasety z muzyką (niejednokrotnie odtwarzaną, jak to mówią Ślązacy, "na cały karpyntel", a gorole "na fulla") i coś, z czym od lat kojarzył mi się dzień Wszystkich Świętych - petardy. O tak, dziś nie uświadczy się już huku generowanego przez domorosłych pirotechników, a jeszcze kilka lat temu ten dzień pod względem efektów dźwiękowych przypominał lądowanie w Normandii. Niczym dziwnym nie była też sytuacja, w której jakiś ćwierćinteligent rzucił taką petardą w tłum idących na cmentarz. Bo to takie, kurwa mać, zabawne...
Zmieniła się natomiast moda w wystroju grobów. Dziś znicz to już dawno nie znicz, ale olbrzymi lampion, niemalże latarnia. Czasem bardzo "eko", bo już nie z kopcącą wewnątrz świecą, a z diodami LED. Tak, i taki wynalazek widziałem - lampion nie dość, że świecący niemalże tak jasno jak porządna latarka, to jeszcze błyskający i zmieniający kolory. Miejska legenda głosi, że są i takie z melodyjką. Jeśli ktoś z Was zechce mi coś takiego postawić nad miejscem doczesnego spoczynku moich szanownych gnatów, ostrzegam - będę straszył jak jasna cholera.
A tak na poważnie - signum tempori? Czy naprawdę niedługo będziemy szli nie "zapalić świeczkę", a "wymienić bateryjkę"? Możliwe. Tylko klimat jakby nie ten...

Wszystkich Świętych i dzień zaduszny, jak się rzekło, już za nami. Przed nami kolejne lata, kolejne dni zadumy. Tylko kiedy się na to wszystko patrzy, to jakby w tej zadumie zadumy... mniej. Jest pośpiech, jest tandeta, jest parada futer. Ważne, żeby odfajkować, żeby zaliczyć, pobiec do następnego grobu, trzepnąć na szybko "zdrowaśkę", potem jeszcze spotkanie z rodziną i do domu. I spokój. Byle do następnego roku, wtedy załatwi się to jeszcze szybciej.
A może naprawdę w te dni warto trochę zwolnić? Bez względu na wyznawane poglądy pomyśleć nad tym, że jako ludzie przemijamy? Że to wcale nie jest tak jak próbują nam wmówić media - nie będziemy żyć wiecznie, a nowa pigułka, szampon czy krem nie przedłużą nam życia w nieskończoność.
Kilka dni temu zwróciłem uwagę na bardzo mądrą w swojej prostocie inskrypcję nagrobną:

"Gdzie Ty jesteś, ja byłem. Gdzie ja jestem, Ty będziesz."
Nie zapominajmy o tym, że każda droga gdzieś się kończy.






wtorek, 27 października 2015

Samobójstwo czyli sznur nasz powszedni

Zdaję sobie sprawę z tego, że temat, który dziś poruszę, nie jest tematem prostym. Zdaję sobie sprawę także z tego, że o zjawisku społecznym, jakim jest samobójstwo napisano tysiące rozpraw, przeprowadzono tysiące analiz, wykonano tysiące badań. A jednak - temat targnięcia się na własne życie nadal stanowi wielką, mroczną zagadkę i jest swoistym tabu. W postrzeganiu społeczeństwa z jednej strony "tak nie wypada umrzeć", ale z drugiej strony są surowe, policyjne statystki - według danych Komendy Głównej Policji w roku 2013 życie odebrało sobie 6101 osób, a w roku 2014 ofiar samobójstw było już 6165. Nieznane są jeszcze statystyki na rok bieżący, ale obraz, który wyłania się z dotychczasowych notowań jest dość jasny - występuje tendencja wzrostowa. Od roku 1991 (początek prowadzenia statystyk już policyjnych, nie milicyjnych) to właśnie w latach 2013-2014 po raz pierwszy liczba samobójstw przekroczyła sześć tysięcy skutecznych (zakończonych zgonem) targnięć się na życie. Nie ukrywajmy, coś się dzieje. Ale co?
Nie jestem psychologiem, socjologiem, lekarzem psychiatrą. Nie napiszę więc "jak jest", napiszę raczej "jak wydaje mi się, że jest". Obserwuję otoczenie i właśnie nie z naukowych badań, a z takich codziennych obserwacji będzie wynikała treść tego wpisu. Czemu więc my, jako społeczeństwo, się zabijamy?

1) Bo jesteśmy sami.

Bo można być samym, będąc jednocześnie otoczonym tłumem ludzi. To paradoks współczesności, która jednocześnie skraca i wydłuża dystans pomiędzy ludźmi. Skraca go dzięki rozwojowi takich dziedzin jak telekomunikacja (powszechny dostęp do Internetu), transport (upowszechnienie transportu samochodowego czy lotniczego), ale wydłuża poprzez brak czasu. Brak czasu nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. Odkładamy tych innych "na później", na "jutro", na "kiedyś". Możemy przecież w każdej chwili wyciągnąć telefon, usiąść przed komputerem i porozmawiać z drugą osobą. Możemy także wsiąść do samochodu i tę osobę odwiedzić osobiście. A jednak brakuje czasu. Zegarek z pomocnika przekształcił się w surowego nadzorcę. Ta sama od setek lat doba staje się zbyt krótka z jej dwudziestoma czterema godzinami. Dotyczy to wielu osób - i nas, i "tych drugich" o których zapominamy. Wszyscy gdzieś zasuwamy. Sami. Każdy swoim korytarzem, ale każdy z tych korytarzy oddzielony jest grubą ścianą. Nawet nie usłyszymy, kiedy ktoś za tą ścianą nie wytrzyma tempa i wyrzuci z siebie ostatni oddech. On w swoim biegu nie usłyszy też nas.

2) Bo patrzymy przez pryzmat siebie samego. 

Współczesność umieściła człowieka w centrum wszechświata. Jego własnego wszechświata. Dla wielu ludzi spojrzenie na czyjąś sprawę oczami drugiej osoby jest nie do pomyślenia. Ci, którzy uwierzyli we własną doskonałość i niezniszczalność nie są w stanie opuścić tego (często iluzorycznego) kokonu. Strach przed opuszczeniem tej narcystycznej strefy jest tak silny, że społeczeństwo powoli (ale bardzo skutecznie) zaczyna postrzegać empatię jako słabość. Orbitowanie wokół własnej zajebistości "przeprogramowuje" system wartości, budzi niechęć, a nawet jawną wrogość do jakichkolwiek słabości. Jaki jest tego efekt? Podwójnie szkodliwy. Po pierwsze powoduje zamknięcie się na innych i usprawiedliwianie swojej bezczynności w bardzo "tani" sposób - "skoro JA mogłem, czemu ON/ONA nie może? Przecież to takie PROSTE!". To nic innego, jak założenie, że... druga osoba jest taka sama jak my. A nie jest. I nigdy nie będzie. Smutne jest to, że właśnie w XXI wieku, w czasach, w których potrafimy zauważyć, że substancja X od substancji Y różni się budową na poziomie atomowym (i głębiej), nadal należy tłumaczyć, że człowiek różni się od człowieka. Zachwycamy się tymi atomami, tworzymy rozbudowane teorie, bo przecież skoro cząsteczka X zawiera tyle i tyle atomów tego i tamtego, a w cząsteczce Y jest inaczej, to musiały zadziałać jakieś zmienne. Jakie? Dlaczego? Jakaż to wspaniała różnorodność! A potem odrywamy oko od mikroskopu elektronowego, notatek, wyników badań i wymagamy, aby druga osoba była taka sama jak my. Chrzanić zmienne, które ukształtowały tę osobę. Ma być nami.
Po drugie, przekonanie o własnej doskonałości w każdej chwili może zostać zburzone, a jego utrata jest bardzo bolesna. Zdrowa samoocena polega na tym, na czym polega wszystko, co zdrowe - na umiarkowaniu i nie popadaniu w skrajności. Nie chodzi o to, aby rozdzierać szaty i rozpamiętywać porażki, ale także i nie o to, aby żyć w przekonaniu, że jest się jakimś niezniszczalnym i doskonałym nadczłowiekiem. Tylko takie podejście może uchronić przed drastycznym i mocno wpływającym na psychikę wytrąceniem z tego prywatnego wszechświata. A takie właśnie wytrącenie może zakończyć się depresją, a co za tym idzie - samobójstwem/próbą samobójczą.

3) Bo wyrzucamy, nie naprawiamy.

Obecna rzeczywistość zakłada totalną jednorazowość wszystkich jej elementów. Jednorazowy sprzęt elektroniczny, jednorazowe opakowania i sztućce, jednorazowe także wszelkie relacje międzyludzkie - przyjaźnie, związki, miłości, często niestety także małżeństwa czy układy rodzinne. Jesteśmy zewsząd przekonywani, że zasoby, które nas otaczają są nieskończone, więc jeśli coś się wyczerpie, przestanie funkcjonować, zawsze istnieje możliwość wymiany na lepsze i nowsze. Nie da się więc nie zauważyć, że coraz częściej połączenia pomiędzy ludźmi tak właśnie są traktowane - jednorazowo.
Oduczamy się wybaczać i przepraszać, bo wybaczenie i przeprosiny to forma naprawy. A naprawiać dziś zwyczajnie nie wypada. Ba! Czasem nawet uznaje się to za słabość. No bo skoro wybaczasz, to co? Boisz się, że stracisz tego człowieka i drugiego takiego nie znajdziesz? Ależ znajdziesz - jesteś przecież wspaniały, cudowny, niepowtarzalny. Przepraszasz? Znaczy... poniżasz się? Przyznajesz się do błędu, którego przecież nie popełniłeś? Bo nie popełniłeś, nieprawdaż? To co zrobiłeś da się przecież jakoś wytłumaczyć, usprawiedliwić przed samym sobą. Zapomnij o tym człowieku! Zrobiłeś to, co uznałeś za stosowne. Zapomnij o tym człowieku. A może... boisz się, że go stracisz? Spokojnie - jesteś tak cudowny, tak zajebisty, że na jego miejsce znajdzie się dziesięć kolejnych, jeszcze lepszych osób.
Ta filozofia prowadzi choćby do tego, że stajemy się coraz mniej odporni na wady innych. Zamiast zwyczajnie pogadać z drugą osobą, zapytać, czemu postępuje tak, a nie inaczej, odrzucamy, wymazujemy, kasujemy.
Takie postępowanie prowadzi także do rozpadów więzi, to oczywiste. Ludzie ze zbyt nadmuchanym ego nie potrafią wybaczyć, ludzie ze zbyt nadmuchanym ego nie potrafią także przeprosić. I jak zwykle - to obraca się przeciwko nim. Brak wybaczenia dla człowieka, który żałuje, będzie silnym ciosem. Brak przeprosin od człowieka, który jest ważny, również boli. Wolimy jednak zacisnąć zęby - nie przepraszać, nie wybaczać. To niszczy. I nas, i otoczenie.

4) Bo nie potrafimy rozmawiać.

To trochę nawiązanie do podpunktu pierwszego. Bo często nawet jeśli uda nam się nawiązać z kimś kontakt, to często rozmowa przypomina dwa osobno prowadzone monologi - my słuchamy "bloku słów", potakujemy, a myślami jesteśmy w zupełnie innym miejscu. Kiedy przyjdzie nasza kolej, również atakujemy "blokiem słów", traktując drugą osobę nie jako partnera w dyskusji, a jako... przeciwnika. Bo przecież według wielu dobra rozmowa to taka, gdzie uda się przelicytować drugą osobę ogromem swoich problemów. Tym lepiej, jeśli ta druga osoba poczuje się jeszcze gorzej, bo nie dość, że ośmieliła się nam opowiadać o swoich kłopotach, to niech wie, że nie jest jedyna. Nas też boli, a że cudze to komedia, a moje tragedia...
No właśnie... Nie jest to rozmowa, która niesie ulgę. Pamiętajmy, że jeśli druga osoba otworzyła się przed nami i mówi o tym, co ją boli, to najgorszą rzeczą jest stwierdzenie "skończ się nad sobą użalać". Dla nas to wygodne zdanie, dla tej osoby jest kopnięciem prosto w twarz, wzmocnienie jej w przekonaniu, że nie jest nikim ważnym. Stwierdzenie "skończ się nad sobą użalać" wypowiedziane do osoby, która nam zaufała, jest równoznaczne ze stwierdzeniem "skończ pieprzyć, nie mam zamiaru cię słuchać". Ona nie robi tego dlatego, aby poinformować nas, że ma źle. Często nie chce głaskania po głowie, a zwyczajnie dusi się w sosie własnych domysłów, przekonań, chce świeżego spojrzenia z zewnątrz. Skoro wybrała nas, oznacza to, że zwyczajnie nam ufa. To wyróżnienie, nie kara. Brutalne "zamknięcie" kogoś kto się przed nami otworzył owszem, rozwiąże problem. Nasz. Zapewne już nigdy tej osoby nie usłyszymy w kontekście innym niż oficjalny. I będziemy mieli ten nasz wymarzony święty spokój, w którym nikt się nad sobą nie użala. No... dopóki to nas nie zacznie dusić jakiś problem. Ale wtedy zawsze możemy usłyszeć to samo.
Rozmowa to wspaniałe narzędzie, które jest w stanie zarówno zaszkodzić jak i pomóc. Uczmy się wykorzystywać je tak, aby niosło pomoc. Słuchajmy i nie bójmy się czyjegoś zaufania. Nawet jeśli nie uda nam się pomóc dokładnie tak jak pomóc by należało, to i tak nasze wsparcie może zmienić wiele. Druga osoba nie czuje się zostawiona sama ze sobą.

5) Bo mieć staje wyżej niż być.

Współczesność to czasy skrajnego fetyszyzmu posiadania. Posiadanie powoduje spełnienie, tylko przedmiot daje możliwość czucia się lepszym. Sprawy wewnętrzne, jeśli nie prowadzą do zwiększania zasobów przedmiotów czy środków, uznawane są za zbędne. To właśnie wywołuje pogoń, wyścig szczurów, bieg w nieznane za tym, aby mieć. Pieniądze, sławę, przedmioty. Gromadzić. Za wszelką cenę. Jednoczesne utrzymywanie społeczeństwa w przekonaniu, że jest nieśmiertelne, jeszcze cały ten mechanizm napędza. Nic więc dziwnego, że niektórzy chcą zjechać na pobocze, odpocząć. Często nie dostają na to szansy, spotykają się z ostracyzmem. Jeśli w jakikolwiek sposób wyłamują się z powszechnie przyjętego schematu, mogą zostać "zakrakani". Wynikiem jest lęk. Lęk przed odrzuceniem, stres. A stres przedłużający się przestaje motywować, zaczyna niszczyć.

To tylko pięć możliwych powodów tych niepokojących wzrostów w statystykach samobójstw. Zapewne istnieją także inne - wszystkie w podobnym stopniu ważne. Wierzę, że moi Czytelnicy są ludźmi świadomymi. Rada dla Was - bądźcie czujni. Rozglądajcie się wokół siebie. Wychwytujcie sygnały, wskazujące na to, że ktoś może potrzebować Waszej pomocy. Nie płyńcie z prądem, który wymusza w nas twierdzenie, że obojętność to cnota. Obojętność działa w obie strony - im bardziej dokładamy się do znieczulicy, tym większa szansa, że ona dotknie kiedyś nas. Nie bójmy się drugiego człowieka. On nie gryzie. Naprawdę.

środa, 2 września 2015

" Zuchwalco światowy! Jakież przedsięwzięcie wiedzie cię tutaj?" albo piekiełko polskich forów hobbystycznych.

Czemu część tytułu dzisiejszego posta zapożyczyłem z klasyki polskiej literatury, konkretnie z "Popiołów" Żeromskiego? Jeśli ktoś czytał tę powieść, zapamiętał zapewne, w którym momencie one padają - otóż dzieje się to w chwili wstępowania głównego bohatera do loży masońskiej. Postąpiłem tak nieprzypadkowo. Temat, o którym chciałbym wspomnieć to... polskie fora hobbystyczne. "No ale zara, czekaj, moment! Zaczynasz o masonach, kończysz o hobbystach, o co chodzi?" - powiecie. Już wyjaśniam - wstąpienie w szeregi masonerii jest tak samo "proste", jak uzyskanie jakiejkolwiek informacji na typowym polskim forum tematycznym - da się, ale gwarancji sukcesu nie ma. O ile wolnomularzom skrywanie swoich tajemnic nakazuje wieloletnia tradycja, to jeszcze nigdy, rejestrując się na jakimkolwiek forum nie byłem zobowiązany do składania przysiąg na swój honor, za świadka biorąc braci, siostry i Świata Całego Budownika, że tajemnic mi powierzonych nie wyjawię nikomu. Ani ja, ani najpewniej żaden z pozostałych userów. A jednak wrażenie można odnieść zupełnie inne...

 Wyobraźmy sobie drogi czytelniku, że masz jakieś mniej lub bardziej nietypowe hobby. Nie, nie takie, jakie miał słynny pan Grey, bohater pewnego popularnego ostatnio czytadła (chociaż jeśli takie masz - nic co ludzkie nie jest mi obce... :) ). Interesujesz się tym tematem w bardzo dużym stopniu - czytasz fachową literaturę, oglądasz efekty pracy innych i oczywiście sam praktykujesz. Nabierasz wprawy, ale przede wszystkim czerpiesz z tego radochę - taka bowiem jest rola hobby - ma nieść przede wszystkim radość. Nagle pojawia się jakiś problem. Dowolny, być może niewielki, ale wkurzający. Literatura milczy, wujek Google doznał zapętlenia (jakiego - o tym za chwilę), mówiąc krótko - kaplica. Znajdujesz więc forum tematyczne. Sprawia wrażenie elitarnego (często ma to w nazwie - pieprzyć skromność, nie?) - dostęp do jego zasobów uzyskasz tylko po rejestracji. Rejestrujesz się, przeszukujesz forum. Nic nie znalazłeś. Zdajesz więc pytanie... No toś wpadł bratku, oj wpadł żeś po uszy... Oto co najpewniej otrzymasz:

"No witaj... jak widzę kolejny amator nie potrafi poradzić sobie z problemem prostym jak budowa Wielkiego Zderzacza Hadronów... Pamiętaj, że nasze W CHUJ ELITARNE podkreślam - E-LI-TAR-NE forum posiada taką opcję jak SZUKAJ. Korzystałeś? Temat był wałkowany setki tysięcy razy. Pytając wyrażasz skrajną postawę roszczeniową, jak to zresztą dzisiejsza młodzież - tylko im daj i daj! [szybkie zerknięcie w profil odpowiadającego - jest o rok starszy od Ciebie] Temat uważam za zakończony - po prostu poszukaj sobie odpowiedzi, bo dam sobie uciąć rękę i dorzucam półtorej nogi, że Twój problem był poruszany kwadrylion razy... Nie pozdrawiam, Kozak Nad Kozaki Ultraspecjalista w randze Supermistrza, Santo Subito Jego Eminencja Moderator Seba97 P.S. Ech, amatorzy, amatorzy..."

W tym momencie szlag Cię jasny trafił. Przecież szukałeś! Szukałeś przez dwa dni. Nie znalazłeś nic. A, przepraszam! Znalazłeś wpis podobnego Tobie biedaczyska, któremu okazano więcej łaski - podano mu link do dyskusji składającej się ze 140 podstron. Zaczętej w okolicach roku, w którym wchodziłeś jeszcze na stojąco pod szafę, a trwającej do dziś. Najpewniej toczy się tam tzw. gównoburza, w której starzy użytkownicy mierzą wzajemnie swoje wirtualne penisy tworząc wpisy o objętości rozprawy doktorskiej, w których rozwodzą się nad wyższością np. modelu jednego przyrządu nad jego nowszą/starszą wersją. Gdzieś tam powinna być odpowiedź na Twoje pytanie. "Gdzie? No... gdzieś tam! Spływaj kopać w szambie. Roszczeniowcu paskudny -.-".
 Tymczasem, chociaż padła taka groźba, Twoje pytanie nadal wisi. I nawet pojawiła się tam odpowiedź:

"Hehehehe, Seba97 ma rację, jak zawsze. Ech Seba, stary wyjadaczu, kiedy to obiecane piwko? No ale mniejsza... Mówisz, że masz problem? Dziwisz się? Używasz niewłaściwego sprzętu! Używanie go grozi śmiercią, trwałym kalectwem oraz wadami genetycznymi u Twojego przyszłego potomstwa. Nie wiem, jak można być tak głupim... Pokażę ten temat Pszemkowi88, złapie się za głowę hehe. Jeszcze raz racja Seba! Amatorzy to tacy kretyni..."

I teraz ważna sprawa - dostałeś informację, że nie używasz właściwego sprzętu. Zostałeś też nazwany już kilka razy amatorem Co to właściwie oznacza pojęcie "właściwy sprzęt" i kim nie jest "amator" na przeciętnym polskim forum tematycznym?

a) Na forum fotograficznym amatorem nie jest wyłącznie fotograf(IK!!!) z dziada pradziada, robiący doskonałe zdjęcia zaraz po otrząśnięciu się z wód płodowych. Studia artystyczne w Paryżu to była tylko formalność. Właściciel PROFESJONALNEGO studia fotograficznego, nie wyrabiający się wprost ze zleceniami, z szeregiem nagród i wyróżnień na wszelkich konkursach. Profesjonalista posługuje się TYLKO Hasselbladem H5D-50c za około 20 tysięcy ojro. Na forum fotograficznym KAŻDY jest takim zawodowcem. Każdy tylko nie Ty, amatorze.

b) Na forum sportowym amatorem nie jest ktoś, kto ma przynajmniej dwóch olimpijczyków w rodzinie. Odzywać się masz tam prawo wyłącznie jeśli posiadasz tytuł przynajmniej mistrza Polski. Profesjonalista rusza uprawiać sport w komplecie akcesoriów godnych astronauty - konieczny jest miernik tętna, prędkości, wysokości, pochylenia terenu, ciśnienia krwi, powietrza wdychanego i wydychanego oraz atmosferycznego, temperatury ciała, różnicy temperatury pomiędzy lewym i prawym półdupkiem, stężenia cukru we krwi, częstotliwości oddechu. A to ledwo początek, bo potrzeba jeszcze kosmicznej odzieży inteligentnej (gacie, które kończyły Oxford z wyróżnieniem to norma), która dopasowuje się do każdej sylwetki i wykonana jest z materiałów używanych przy produkcji myśliwców naddźwiękowych. Koniecznie z olbrzymim logo producenta - z przodu ("Ooo, nadciąga profesjonalista, czas złożyć pokłon profani!") i z tyłu ("Aaale poszedł! Szacunek i podziw dla mistrza!"). I buty! Najważniejsze! Buty które praktycznie same chodzą - z autopilotem, amortyzacją, GPS/GLONASS, systemem identyfikacji "swój-obcy", dopalaczem, automatycznym chłodzeniem stopy, systemem "AntySztync 2015", wagą... Profesjonalista wie, że nie wyniki są najważniejsze, a przyjemność z uprawiania sportu. Amatorzy tego nie zrozumieją. A Ty jesteś amatorem. I dopóki sobie tego wszystkiego nie kupisz, będziesz nim. Albo padniesz na zawał, udar mózgu i raka ptaka na raz, pięć minut po rozpoczęciu rozgrzewki.

c) Na forum miłośników szycia profechą jest gość o nicku w stylu ŁucznikDominator. Szyje dla największych projektantów, którzy leją się po mordach pod windą w jego bloku, bo przecież każdy chce być pierwszy. ŁucznikDominator dawno nie używa już do szycia maszyny - robi to tradycyjnie - igłą ze stali z domieszką gruntu marsjańskiego i nicią pająka występującego tylko w centrum centrum centrum centralnej części centrum Puszczy Amazońskiej. Osobiście lata na Marsa po składniki do igły i szuka z narażeniem życia tego pająka. Ty amatorze tak nie umiesz. I nigdy nie będziesz umiał. Bo jesteś amatorem.

d) O forach komputerowych nawet nie wspominam. Słynne, niemal święte dla wielu pseudoinformatyków stwierdzenie "U mnie działa" jest ich hasłem flagowym. Każdy sprzęt, jaki kupisz będzie niewłaściwy, bo przecież wydałeś 200 zł i dostałeś dziadostwo. Gdybyś poczekał dwa lata i dołożył 2500 zł, miałbyś to co jedna z ważniejszych figur na forum - sprzęt z certyfikatem NASA, funkcją obierania cebuli, parzenia kawy, oparty na dwudziestordzeniowym procesorze, a wszystko to zasilane zasilaczem do spawarki i chłodzone specjalnym systemem zapewniającym temperaturę zera absolutnego. A w dodatku z niebieskimi diodami na obudowie.

Wspominałem wcześniej, że podczas szukania niektórych specjalistycznych informacji Google może się zapętlić. Co to oznacza? Bardzo często użytkownicy forów tematycznych jako poradę stosują słynne określenie "Google nie gryzie". A co jeśli forum na którym się udzielają jest jednym z największych? I większość wyników z Google prowadzi... do tego właśnie forum? Właśnie do tematów, w których ktoś opisywał konkretny problem, ale dostał odpowiedź, aby poszukał w Google. Taka mała sieciowa paranoja.

Rozwiązania więc nie znalazłeś. Mało tego - zapewne wkurzono Cię, a kto wie? Może nawet i podcięto Ci skrzydła. Poczułeś się gorszy. Mam radę - miej to w dupie. Naprawdę. Jako pasjonat dopuszczaj do siebie wyłącznie konstruktywną krytykę. Tylko taka rozwija. Fora traktuj jako ciekawostkę, a nie jako niepodważalne źródło wiedzy. Opieraj się na fachowej literaturze, czy poradach bardziej doświadczonych, nie anonimowych pasjonatów - uwierz, oni nie są zadufani w sobie i na pewno nie zganią Cię za to, że chcesz podążać ich ścieżką. Nie boją się konkurencji, bo ludzie dobrzy w swoim fachu konkurencji bać się nie muszą - są zwykle jakością i marką samą w sobie, a ta - sama się obroni. I mają dystans, bo sami dobrze pamiętają, jak wyglądały ich początki. Doskonały przykład - znany w Polsce mistrz fotografii lotniczej Sławomir "Hesja" Krajniewski opublikował na swojej stronie (pod wyróżnionym tekstem link do miejsca, o którym mówię) kompletny poradnik jak fotografować na pokazach Air Show w Radomiu. Tak po prostu. Za darmo. Kompletny poradnik ze szczegółami bardzo ważnymi dla pasjonatów. Na tym właśnie polega mistrzostwo. Na forach o takie rzeczy ciężko. Czemu? Uwierz na słowo - moderowałem kilka forów w życiu. Wielu z tych ultraspeców od wszystkiego, wciskających szpilę gdzie się da to... mitomani budujący w swoich opowieściach wirtualne światy pełne niebosiężnych sukcesów. Spora część to wszelkiego rodzaju frustraci, źli na cały świat, zdający sobie sprawę z tego, że czas mija, a określoną pasją zajmują się coraz młodsze roczniki. Nie od dziś wiadomo, że anonimowość Internetu przyciąga różnych ludzi. Działaj dalej, a fora dla specjalistów zostaw "specjalistom". Niech nadal bawią się w kółeczka wzajemnej adoracji/nienawiści. Ich cyrk, ich małpy. :)

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

"Barierki będę bronił jak niepodległości" czyli Polaka portret zbiorowy na imprezie masowej.

Jako że zaliczam się do miłośników lotnictwa, a ponadto od kilku lat fotografuję, jestem częstym gościem przeróżnych imprez plenerowych. Dla mnie to sposób na przyjemne spędzenie wolnego czasu, szansa na zdobycie nowego, niepowtarzalnego ujęcia oraz na zobaczenie na żywo tego, czego zwykle na co dzień zobaczyć się nie da. Po większości takich wydarzeń ja naładowany jestem pozytywną energią, karty pamięci przeładowane są setkami zdjęć, a akumulatory aparatu wyładowane niemal do zera. Niestety, "po większości"...
Robiąc zdjęcia zawsze staram się postępować według reguły, która mówi o tym, że fotograf ma być czymś (kimś?) w rodzaju ducha - jednocześnie aktywny i niewidzialny dla innych. Chodzi o to, aby człowiek z aparatem zwyczajnie nie wchodził w paradę tym, którzy grają w danym wydarzeniu pierwsze skrzypce. "Perspektywa ducha" ma także jeden dodatkowy bonus - będąc jednocześnie w centrum wydarzeń i niejako obok nich, można zauważyć sporo rzeczy. Również mało pozytywnych. I o tym właśnie będzie ta notka - o buractwie. Pragnę zaznaczyć - nie generalizuję, nie przypinam łatek, nie wkładam do szufladek - doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że zbiorowisko ludzi zawiera praktycznie cały przekrój społeczeństwa, a w tym przekroju znajdą się "nosiciele" także i tych cech, które nam wszystkim nie odpowiadają. Jednak, jako że to właśnie oni zwyczajnie wkurzają, postanowiłem wyrazić o tym swoją opinię. Subiektywną. Jak zawsze.

Nie wchodzić? Nie dotykać? Co to znaczy?!

To znaczy właśnie... TO. Dokładnie TO. Barierka, taśma w kontrastowych kolorach, strażnik - to zdecydowanie bardzo wyraźne sygnały dające do zrozumienia, że poza wyznaczonym terenem nie będziemy mile widziani. Nie, nie dlatego, że nas nie lubią. Dlatego, bo może grozić nam tam jakieś niebezpieczeństwo. Dlatego, że to MY możemy coś uszkodzić lub narazić na problemy i straty organizatora czy któregoś z gości przezeń zaproszonych.
Ktoś zapyta "Ej, ale jak można uszkodzić czołg czy samolot?" Odpowiadam - z czołgu można zwyczajnie zlecieć na łeb. I uszkodzić siebie. Szczególnie jeśli jest się dzieckiem w tłumie innych dzieci, albo człowiekiem, któremu procenty zaszumiały pod kopułą. A samolot? A samolot proszę państwa, wbrew pozorom jest bardzo delikatną konstrukcją. Kto widział z bliska jakąś maszynę, widział też pewnie naniesione na poszycie napisy "no step", "ne chybej", "nie chwytać za...", "opasno! wozduchozabronik". W ten sposób oznaczone są miejsca newralgiczne, o których obsługa doskonale wie. Rozbawiony widz czy jego dziecko mają prawo o tym nie wiedzieć. A taka niewiedza kosztuje, bo naprawa uszkodzenia nie dość, że nie jest tania, to dodatkowo wyłącza dany egzemplarz z normalnego użytkowania. Podobnie jest z rekwizytami, którymi posługują się wszelkie grupy rekonstrukcyjne - zbroje, miecze czy broń palna to w wielu przypadkach repliki wykonywane własnoręczne - z dużym nakładem środków finansowych i własnego wolnego czasu. Uszkodzić je jest bardzo łatwo. Nie dlatego, że to wszystko "słabizna", a przez niewłaściwą obsługę - rzeczy produkowane dla specjalistów z reguły nie są "idiotoodporne", bo taka cecha jest im zwyczajnie zbędną.

Ten napis naprawdę nie jest dla ozdoby...

Osobna piekielność wychodzi z ludzi podczas wszelakich pokazów dynamicznych. Dynamiczny, a więc ruchomy, będący w ruchu. Prościej - coś się porusza. Często "coś" o dużym ciężarze, z dużą prędkością, bywa że generując duże siły. Nic to! Trzeba podejść bliżej, a przynajmniej wypchnąć tam dziecko, żeby sobie zobaczyło. Barierka? Przepuścić pociechę między prętami. Taśma? Przejść pod nią. Strażnik? "Paaanie, ale niech se dzieciak zobaczy no...". Doskonały przykład z Pikniku Strażackiego organizowanego corocznie na moim osiedlu. Doświadczenie, mające uświadomić publice, co stanie się, kiedy zalejemy płonący olej choćby niewielką ilością wody. Efekt? Na poniższym zdjęciu, przy czym zjawisko jest tu w rozwoju - powstała kula ognia była naprawdę ogromna i wyraźnie czuć było gorąco stojąc nawet w sporej odległości od centrum pokazu.

"A co mi tam panie ogień jakiś?"
Nic to. Strażacy: "Prosimy odsunąć się". Widzowie ani drgną. "Naprawdę prosimy się odsunąć". Widzowie cofają się o kilka centymetrów. "Proszę państwa, kula ognia ma temperaturę taką i taką, strażak wykonujący pokaz jest w ubraniu żaroodpornym, nic mu nie grozi. Państwu w tym momencie grozi poparzenie, prosimy się odsunąć". Głosy oburzenia: "Ale kurwa panie, ja z dzieckiem, chce dzieciak zobaczyć", "Panie, ja we wojsku to...". Ludzie cofają się wreszcie na tyle, że można rozpocząć pokaz. Kula ognia błyskawicznie przyjmuje maksymalną objętość - wyraźnie czuć podmuch gorąca. Z tłumu wydobywa się "Wooow!", "O Jeeezuuu!". Nie kłamali. Wyglądało niebezpiecznie i było niebezpieczne. Szkoda, że przed rozpoczęciem akcji przez 15 minut tłum "walczył" z ratownikami o swoje dotychczasowe miejscówki. 15 minut upominania i próśb w sprawie tak oczywistej - "gorące! może poparzyć! Odsuń się!" "Nie, bo ja z dzieckiem, bo on będzie płakał". Stawiam dolary przeciwko orzechom, że będzie płakał bardziej, kiedy liźnie go taki płomyczek. Ale co ja tam wiem... ja tu tylko zdjęcia robię...
Podobna sytuacja w przeciwnym żywiołem - wodą. Ma odbyć się pokaz wykonywania otworu w betonie i dość grubej blasze (!) przy pomocy zwartego strumienia wody. Jakie jest zagrożenie? Duże... Polega ono choćby na tym, że strumień może oderwać jakiś odłamek, który poszybuje prosto w oko nieostrożnego widza. Identycznie jak wcześniej - statyw z materiałami do cięcia po środku, strażacy "w pełnym uzbrojeniu" czekający na sygnał do rozpoczęcia i... tłum skupiony wokół nich praktycznie na odległość ręki. Kolejne upomnienia - "Dalej, dalej... jeeeszcze dalej, będzie widać..." "Ale panie, ja z dzieckiem", "Ale panie, ja we wojsku...". Znów opóźnienie. Znów "Wooo!" bo jednak... znów nie kłamali.

"Panie, a co mie taka woda zrobi? Ja w wojsku z kałasza strzelałem..."
Dalej... dalej było identycznie. Pokaz ratownictwa technicznego? Byle bliżej. Symulacja pożaru samochodu? A jakże - byle bliżej. Dźwig przenosi autobus? Nie ma to jak cyknąć sobie fotkę... pod zawieszonym ciężarem. I tak co roku, na każdych pokazach...

"Mogłoby się co stać hehe..."

Przyznam - kiedy słyszę taki tekst, szlag mnie jasny trafia. Ja wiem - masa ludzi chodzi na pokazy właśnie po dreszczyk emocji, a twórcy pokazów starają się, aby było ciekawie i emocjonująco. To jednak często typowemu Januszowi* nie wystarcza. Musi być prawdziwe ryzyko śmierci, a najlepiej, żeby... faktycznie coś się stało. I niestety - stało się. W 2007 roku na pokazach Air Show w Radomiu doszło do zderzenia samolotów grupy akrobacyjnej "Żelazny". Zginęło dwóch pilotów - Lech Marchelewski i Piotr Banachowicz. Dwa lata później, na tych samych pokazach w 2009 rozbił się samolot Su 27 Białoruskich Sił Powietrznych - znów dwie ofiary śmiertelne - ginie Alaksandr Marficki i  Alaksandr Żuraulewicz. Obie katastrofy widziałem na własne oczy. Przy smutnej okazji obu z nich widziałem wiele wspaniałych zachowań widzów, jak i wiele przykładów - wybaczcie wulgaryzm - mentalnego spierdolenia. Jak inaczej można bowiem nazwać gwizdy i śmiechy podczas minuty ciszy i okrzyk "oddawać pieniądze" na wieść o przerwaniu pokazów? Jak można twierdzić, że "przecież nikt im nie kazał latać"? Jakim mianem w końcu można nazwać człowieka, który twierdzi, że to żadna tragedia, bo "tylko dwóch"? Czyli co? Gdyby któraś z tych maszyn spadła na tłum to już byłaby właściwa katastrofa, bo nie "dwóch" tylko "stu dwudziestu dwóch"?
Wiele osób nie rozumie jednej rzeczy - lotnictwo, ratownictwo, uczestnictwo w grupach rekonstrukcyjnych, sporty motorowe to PASJA. Coś, czego przeciętny Janusz, mówiąc językiem nastolatków, nie ogarnia. Nie ogarnia, że można tak po prostu wstać z fotela i zacząć robić coś konkretnego oraz czerpać z tego przyjemność. Nie ogarnia, że ludzie poświęcają czas, pieniądze, a często i zdrowie po to, aby móc robić coś więcej, niż tylko tkwienie w fotelu z piwem w łapie i oglądanie idiotycznych treści płynących szerokim strumieniem szamba prosto z odbiornika. Wszelkie pokazy organizowane są właśnie po to, aby móc zaprezentować swoje umiejętności i udowodnić, że można inaczej. Wiele pasji wymaga pokonywania własnych słabości. Ale Janusz nie ma słabości. Jest idealny. Przychodzi więc na pokaz, aby popatrzeć, co "ci idioci hehe" robią. A w głębi duszy żal mu dupę ściska, że to nie on siedzi za sterami, nie on ratuje ludzkie życie, nie on driftuje potworem o mocy wielokrotnie przekraczającej to, co on ma "pod butem" w swoim Passacie.

"Dajta spokój, ale nuda, ale dziadostwo..."

Uczestnictwo w imprezach masowych nie jest obowiązkowe. Naprawdę. Bywam na wielu z nich, nigdy nie zostałem na żadną z nich doprowadzony siłą i zmuszony do przebywania na jej terenie pod groźbą kary śmierci. Można wejść, można też w dowolnej chwili... wyjść. Jeśli kogoś tak bardzo nudzi pokaz, że musi coś w durny sposób skomentować, to po jaką jasną cholerę tam przyłaził, skoro wiedział, że to nie dla niego? Jeśli czegoś nie lubię, po prostu tam nie bywam, zamiast pojawić się, a potem zatruwać odbiór imprezy tym, których akurat to kręci. Tymczasem, choćby na ostatnim Air Show wraz z przyjaciółmi zaobserwowaliśmy ciekawą rzecz - im bliżej barierek odgradzających strefę pokazu tym więcej tam ludzi totalnie nie zainteresowanych tym, co dzieje się na pasie startowym i w powietrzu. Nie zainteresowanych, ale - jak w tytule - broniących dostępu do barierki jak niepodległości. To nic, że ktoś siedzi tyłem do kołującego właśnie F-16. To nic, że przy jednej z barierek niemal obozowisko, w którym wszyscy mają gdzieś latający właśnie, bardzo ciekawy dla pasjonatów śmigłowiec, i raczą się w najlepsze kiełbachą popijaną piwem. Pasjonacie! Nie podejdziesz! Nawet nie próbuj! Barierka jest moja! A co można było usłyszeć? "Eee! Lipa... Dajta spokój, człowiek się tłucze przez pół Polski, a tu tylko latają i latają" (nie no, spoko... na pokazach lotniczych latają samoloty... Serio?!). "I to jeszcze taki złom puszczają, chuj wie czy to w jednym kawałku wyląduje" (powiedział brudząc wąsy "kieczupem gratysowym rozumisz do ty hehe kiełbachy" i przepijając łykiem piwa samozwańczy inżynier pilot, a może nawet i konstruktor lotniczy Janusz). Pod samymi barierkami można było także odnaleźć opalające się panny, pary oddające się uniesieniom tak dalekim od tych podniebnych. Było też kilka przysypiających, opierających się na barierkach nastolatek, przebudzających się tylko na moment wykonania sobie selfie. Szwajcarscy piloci już-już mieli podejść, aby według regularności trzaskania samojebek ustawić sobie zegarki.
Mogę domyślać się końcowej opinii o pokazach wyrażonej przez sporą część "barierkowiczów" - "pokazy były słabe, było za głośno, samoloty za bardzo latały, piwo było drogie, a tak w ogóle to chciało mi się siku i było mi gorąco".

Podsumowanie, czyli konkluzja, czyli koniec ględzenia

Rozumiem i nie trzeba mi tego powtarzać - organizowanie jakiegokolwiek pokazu tylko dla pasjonatów mija się z celem. Ludzie siedzący w temacie bardzo często stanowią jedynie garstkę widzów każdej imprezy masowej opartej o pokazanie szerszej publice czegoś na co dzień niezbyt dostępnego. Bywałem i na takich że się tak z angielska wyrażę, eventach wyłącznie dla pasjonatów - było wręcz wzorcowo. Pytania - nie w stylu "a jak ten samolot lata panie pilot?", a raczej "tu jest silnik X, tam silnik Y, co pan sądzi o tym Y? Bo ja słyszałem, że to konstrukcja dobra, był stosowany na samolocie Z ale..."  Kwestie bezpieczeństwa? Jak w podręczniku, bo przecież każdy wie, że tędy może wessać, a tamtędy wypluć w nieco zmienionej formie. Nikt nikomu widoku nie blokował, bo każdy z aparatem i każdy poluje na dobre ujęcie. Tylko... tak się nie da. Aby impreza była popularna i przynosiła dochody, które zapewnią choćby zwrot kosztów organizacji, musi być nastawiona głównie na ludzi spoza grona wielbicieli tematu i pokazać temat tak, aby na kolejną wrócili już jako pasjonaci.
Jak wspomniałem na początku, widzowie imprez masowych to przekrój społeczeństwa, a jak to w każdym społeczeństwie bywa, są przeróżne jednostki. Na ogół na wszelkiego rodzaju pokazach panuje bardzo fajna atmosfera, a o samej imprezie dyskutuje się jeszcze wiele miesięcy po jej zakończeniu.
To wszystko nie zmienia jednak faktu, że "piekielności" się pojawiały, pojawiają i pojawiać będą. Grunt, to starać się na nie przymknąć oko, a jeśli rażą bardzo, przekląć sobie w myślach soczyście. A potem? Potem nieść w społeczeństwo "oświaty kaganek". Kto wie? Może jeśli komuś kiedyś wytłumaczymy, czemu takie a nie inne zachowanie może być niewłaściwe i niebezpieczne, to ten ktoś następnym razem go zaniecha? Wiem, łatwo nie będzie, ale... smoka choć zabić trudno, to starać się trzeba :)

*Janusz - pierwotnie określenie powstałe w środowiskach kibicowskich, używane w stosunku do człowieka, którego nie interesuje widowisko sportowe, a pojawił się na stadionie/w hali dla czystej rozrywki. Obecnie język Internetu mianem "Januszów" określa przeróżnych amatorów, często szkodzących dziedzinie, którą się zajmują, a także środowisku z tą dziedziną związanemu. Inaczej - partacz, dyletant.