czwartek, 22 września 2016

Creepystories na dobranoc, czyli dziwne przypadki z życia Arkadiusza K.


"Aaaj, bo ty to jesteś betonowy sceptyk..." powiedział przyjaciel, kiedy rozważaliśmy jakiś czas temu problemy świata podczas wchłaniania złotego trunku pod kremową pianą. A ja? Ja właściwie nie miałem zbyt wiele na swoją obronę. Tak, uważam się za sceptyka. Czy betonowego? Może nie betonowego, bo jakąś tam sprężystość mój sceptycyzm ma. Po prostu wychodzę z założenia, że rzeczy, których nie umiemy wyjaśnić dziś, za kilkadziesiąt lat będą częścią ówczesnej nauki. Dziś brak nam jedynie narzędzi i sposobów myślenia odpowiednich do zabrania się za te rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że zdarzyło się w moim życiu kilka lekko niepokojących historii. Jeśli więc potrzebujecie klasycznego "nightmare fuel", dzisiejszy post jest właśnie dla Was...


"Oni im zioła podawali..."

Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem napisania postu opowiadającego o zabytkach cmentarza rzymskokatolickiego w Radomiu. Czy to dziwny pomysł? Raczej nie. Zawsze uważałem, że śmierć jest częścią życia, a nekropolie, szczególnie te stare, stanowią pewien trwały zapis określonych realiów - czy to historycznych czy to społecznych. Postanowiłem więc zebrać solidny materiał fotograficzny. Spacerowałem wśród grobowców, uwieczniałem co ciekawsze rzeźby. Jesień, chłód i cisza przerywana klapnięciami lustra aparatu. Wszystko to tworzyło swoisty uspokajający klimat. W pierwszej chwili nie zauważyłem tego człowieka. Stał w sporej odległości ode mnie. Ewidentnie się przyglądał temu co robię. Patrzył w moim kierunku. Skupiłem się właśnie na jakiejś inskrypcji, właśnie ustawiałem ostrość, kiedy ciszę przerwał głos:

- Pan wie, co pan fotografuje?

Mężczyzna stał zaraz za mną. Przyglądał się uważnie dużej, omszałej płycie z piaskowca.

- Grób... zabytkowy grób... - odparłem, odrywając oko od celownika i spoglądając na mężczyznę.
- A jeśli panu powiem, że to miejsce, ten grób jak pan to nazwał, to miejsce niezasłużonego cierpienia?
- Śmierć z reguły bywa niesprawiedliwa...
- Ależ proszę pana, ja nie o tym... wie pan kim ja jestem? Pan zobaczy, co tu jest wyryte, o tu, w rogu...

Nazwisko było mi znane. Zakład kamieniarski tworzący nagrobki chyba od początku istnienia tego cmentarza.

- Więc co wspólnego ma ten grób z panem?
- Ja nazywam się [tu nazwisko - identyczne z wyrytym na brzegu płyty] i gdyby pan wiedział, co tu w tych grobach leży... kto... pan wie kto?
- Nie mam pojęcia... Tu na przykład cztery osoby, ale...
- Może cztery, a może osiem... Przez jakiś czas w tej rodzinie rodziły się dzieci. To bogacze byli. Inżynier, lekarka, o, ten tu - prawnik... A dzieci... dzieci się rodziły chore. Pan rozumie, chore. Nie wypadało, żeby taka elita miała chorego dzieciaka. Bo dzieci, rodziły się chore. Pan rozumie...
- To się zdarza, wiadomo...
- A te skurwysyny tych dzieci niechcianych, chorych, nie chciały. One płakały w nocy. Głośno płakały. Bo chore były dzieci. A oni im podawali jakieś zioła, jakieś napary. I te dzieci zapadały w takie odrętwienie, taki...
- Letarg?
- Letarg taki. I one już więcej nie płakały. A te skurwysyny przyprowadzali lekarza, doktora [tu nazwisko] i on, drugi skurwysyn wypisywał akty zgonu...
-...
- A więcej panu powiem! Akty zgonu wypisywał i te dzieci małe, chore dzieci, do trumien wkładali. One w tym letargu takim. I oni te dzieci tu. Do tego grobu, tamtego grobu, tam w tamtej kwaterze też do trzech grobów...
- To ile oni tych dzieci mieli?
- Nie wiadomo, nie wiadomo, ale chore się dzieci rodziły, ciągle się chore dzieci rodziły tam. A on, skurwysyn, chciał zdrowe dzieci. I napary im dawał, i wyciągi. Żeby te dzieci nie płakały w nocy...
- Wie pan... to poważne oskarżenia są...
- Nie płakały w nocy u niego, to płakały tu, bo ten letarg, to odrętwienie to przecież nie na zawsze... Do widzenia...

Mężczyzna odszedł szybkim krokiem. Zdenerwowany. Nie oglądając się za siebie. Tak, wiem - schizofrenik, paranoik, gość nie do końca zdrowy psychicznie. W tego rodzaju zaburzeniach przekonanie o posiadaniu wiedzy na temat wielkiego spisku, tajemnic czy innych informacji niedostępnych dla ogółu to norma. Ot, znalazł sobie facet wolnego słuchacza i powiedział, co mu tam chory umysł dyktował. Poczułem się jednak nieswojo. Mężczyzna znów stał w sporej odległości ode mnie. Pokazywał na kolejny grób i poruszał głową, przytakując.

Biała marynarka

Mieszkałem wtedy w północnej części Radomia, raczej na obrzeżach miasta. Niedaleko mnie mieszkał mój kuzyn, więc często u siebie bywaliśmy. Często spotkania te przeciągały się do późnego wieczora, więc każdego z nas czekał kilkunastominutowy spacer ulicą w charakterystycznym otoczeniu. Po jednej stronie drogi znajdowały się zakłady przemysłowe oraz hurtownie, po drugiej zaś głęboki rów oraz ciągnące się po horyzont łąki oraz lasy. Okolica wieczorem raczej bezludna.
Wieczór był pogodny. Godzina? Okolice może 22:00, ale ze względu na letnią porę nie było jeszcze zupełnie ciemno. Szedłem sobie spokojnie, panowała cisza mącona co jakiś czas szumem przejeżdżającego samochodu. W oddali, po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem postać mężczyzny. Nie zwróciłem na niego jakiejś większej uwagi, bo - co prawda - okolica RACZEJ bezludna, ale jednak przechodnie się zdarzali. Szedłem dalej, kiedy coś jednak przykuło moją uwagę... Biały garnitur. Facet ubrany był w biały garnitur. Szedł, patrząc przed siebie. Pierwsza myśl, jaką miałem w głowie? "Uuu, słaba impreza chyba była, więc szuka lepszej... z wesela może wraca, albo coś..." Druga myśl: "Ej, ale jak z wesela? Środek tygodnia jest..." Trzecia myśl: "O, ale zaraz odskoczy od bramy, hehe..." Co miałem na myśli? Mężczyzna przechodził akurat obok bramy jakiejś hurtowni lub zakładu. Poza godzinami pracy terenu pilnowały dwa wielkie psiska, które kiedy wyczuły lub zauważyły przechodzącego w pobliżu człowieka, doskakiwały do ogrodzenia z głośnym ujadaniem. Często robiły to znienacka, więc jeśli ktoś nie znał tych "lokalnych zwyczajów", mógł się solidnie wystraszyć.
Panowała jednak cisza. Psy nie odezwały się. Facet minął bramę i wolnym krokiem zbliżał się w moją stronę. Kolejna myśl: "Hehe, duch czy co? Przecież te skurczybyki mało prętów nie przegryzą, kiedy ktoś idzie...". Nie odczuwałem niepokoju, raczej ciekawość, no bo pomyślcie sami - gość w tym białym gajerze pasował, do tej - że się tak wyrażę - czasoprzestrzeni jak nie przymierzając piącha do kinola.
Odległość pomiędzy nami nadal była spora. Wtedy mężczyzna, nie zwalniając kroku zszedł z prowizorycznego chodnika i przeszedł na moja stronę ulicy. A że akurat ja znajdowałem się w miejscu, gdzie ów chodnik się zaczynał, przeszedłem na drugą stronę - obrazowo mówiąc, zamieniliśmy się miejscami.
Mężczyzna zaś nie kontynuował swojej podróży poprzednim kursem. Otóż po przejściu na drugą stronę ulicy... wszedł prosto w porastające pobocze krzaki.
I tu się zrobiło dziwnie. Bardzo. Krzaczory porastające wspomniane pobocze były bardzo gęste. Zaraz za nimi znajdował się głęboki rów, wypełniony wodą sięgającą prawie do kolan. Za rowem zaś rozciągały się pola i łąki. Totalny mindfuck, bo gość w białym garniturze pakuje się w taką "dżunglę"... Pijany? Naćpany?
Zbliżyłem się właśnie do miejsca, w którym gość postanowił pobawić się w partyzanta, spojrzałem w krzaki... Nic. Nie ma gościa... Piorun go strzelił, diabli ogonami nakryli, wsiąkł.
Czy poczułem niepokój? Nadal nie. Nadal była to ciekawość. No bo co do jasnej cholery? Od jakichś ośmiu minut widzę idącego faceta. Jestem trzeźwy, nie zażywam narkotyków, żadnych silnych leków. Cieszę się, dzięki niebiosom, dobrym zdrowiem psychicznym, a ten co mi tu? Idzie, idzie i co? Nieładnie tak panie w białej marynarze, oj nieładnie...
Kiedy podskoczyłem? Ano kiedy dwa solidnie wkurzone psy stróżujące rzuciły się do ogrodzenia i głośnym ujadaniem, wyciem i kłapaniem paszczami dały do zrozumienia, że nie życzą sobie tu mojej obecności...

I znów mój sceptycyzm dochodzi do głosu. Ot, szedł facet pod wpływem jakichś ciekawych środków chemiczno-rozrywkowych. Gajerek założył, bo lubi chłopak elegancję. W krzaki skręcił za potrzebą. Nie pasowała mi tylko jedna rzecz - na drugi dzień obadałem to miejsce. Przez te krzaki naprawdę nie szło przejść. Gęste, rosnące blisko siebie. Za nimi rów pełen wody. Jak on tamtędy przelazł? Licho go tam wie. Śladów butów nie stwierdziłem...

"Zero, nine, seven, five, eight zero seven..."

Zawsze przed zaśnięciem lubiłem słuchać radia. Jednocześnie interesowałem się trochę radiotechniką i łącznością. Może nie na poziomie zaawansowanego amatora, ale nieobce mi są pojęcia "fala nośna", "propagacja" czy "fider". Tego wieczoru jak zwykle próbowałem powołać do życia jakiś średnio żywy komputer, a w tle brzęczał odbiornik radiowy. Audycja okazała się nudna, a że odbiornik był dość rozbudowany, wspierał także zakres AM, więc postanowiłem sprawdzić, co tam w eterze piszczy (i szumi). Obracałem powoli pokrętło, kiedy z szumu dał się słyszeć głos. Kobiecy głos. Podający... liczby w języku angielskim. Dostroiłem radio, teraz słyszałem już wyraźnie. Jednostajny głos, trochę jakby pochodzący z syntezatora. "Zero, nine, seven... five, eight, zero, seven..." Nie wyglądało mi to na radiową komunikację lotniczą. Wiem (i wtedy wiedziałem) jak komunikuje się lotnictwo, jaka w radiokomunikacji lotniczej obowiązuje frazeologia. A tu? Liczby, liczby i jeszcze raz liczby. "Zero, zero, five...". Chwila ciszy i... melodyjka. Nieco upiorna, bo przypominająca rozstrojoną pozytywkę. Kilka taktów, powtórka. Kilka taktów, powtórka. Cisza. Szum...

Dziś już wiem bardzo dobrze, co wtedy słyszałem. Temat radiostacji numerycznych jest opisany w sieci bardzo szczegółowo. Czym są radiostacje numeryczne? Otóż NAJPEWNIEJ jest to sposób, dzięki którymi centrale wywiadów porozumiewają się ze szpiegami umieszczonymi na jakichś odległych placówkach. Centrala ma nadajnik, szpieg ma odpowiednie radyjko. O umówionej godzinie zainteresowany szuka "audycji". Melodyjka na początku może być swojego rodzaju odliczaniem, pozwalającym na spokojne dostrojenie odbiornika. Ciągi cyfr są po prostu zaszyfrowanymi wiadomościami, które odkodować może jedynie posiadacz właściwej książki kodów. Sposób bardzo prosty, właściwie bez większych wad (nawet jeśli niepowołana osoba trafi na taką audycję, nic z niej nie zrozumie), nie pozostawia także trwałych śladów. Kody do odszyfrowania audycji są jednorazowe (jedna "audycja" = jeden sposób rozszyfrowania). Same zalety. A jak coś takiego brzmi? Na YT istnieje masa nagrań  Oto jedno z nich:



Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć moim Czytelnikom dobrej nocy. Over... :)

P.S. Jako że użyję w tagach do tego postu słów "radiostacje numeryczne", a doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że anonimowość w sieci nie istnieje, z tego miejsca chciałbym pozdrowić pana majora, który będzie czytał tę notkę. Czuwajcie chłopaki, bo czasy nie są lekkie, a panu majorowi życzę awansu na kapitana :)

P.S.S. (Społem) Wcale bym się nie zdziwił, gdybym dostał jutro maila o treści "Świetna notka, panu majorowi żart bardzo się podobał i dziękuje za życzenia." :D

czwartek, 9 czerwca 2016

wpieniony #04: "Mundrzejsi od radia" czyli światopoglądowy nalot dywanowy.

Dochodziła dziewiętnasta. Kilku spotterów fotografujących pod płotem radomskiego lotniska dopalało właśnie papierosy i chowało aparaty. "Niegłupio dzisiaj, nie?" "Nieźle nawet, mam Bryzę, wiadomo, standard - Orliki, Saab fajny, zdjęcie się obroni..." "Ale tej Cessny to ja się nie spodziewałem" "Miała być, druga też miała być, ale... o, patrzcie, podchodzi i druga" "A to ja sobie ją cyknę, światełko fajne teraz..." "Celuj waćpan, hehe..." Parę klapnięć lustra. Cessna niemal bezgłośnie przesuwa się nad głowami obserwatorów i miękko ląduje na pasie. Nagle z boku obcy głos: "ŻE WAM SIĘ PANOWIE TAK CHCE, TE TRUPY..."


Rozejrzeliśmy się. Nie wiadomo skąd w okolicy płotu pojawił się facet. Ot, niepozorny. Trochę podniszczona kurtka, w ustach dopalający się pet, kilkudniowy zarost. Gość jak gość. Spojrzeliśmy z wielkimi znakami zapytania w oczach. "No bo to takie lata, takie... nie wiadomo co..." Kolega, który właśnie przeglądał wykonane zdjęcia półgębkiem zapytał "Ale dlaczego trupy? Przecież to zwyczajne samoloty... Panie, tu nie Heathrow, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma..." No i się zaczęło...
A co się zaczęło? Wykład. Wykład o stanie polskiego lotnictwa. Cywilnego i wojskowego. O tym, że strach po ulicy chodzić, bo wojskowe to wszystkie już się rozsypują, piorun wie, czy który na łeb nie spadnie, bo "na ajerszole tym całym tam, to co było? Się rozpierdolił w drzebiezgi!". Cywilne? Gadać szkoda, bo "nakupują złomu z NRD, bo chcą pokazać jakie to paniska, bo lemuzyna za mało, trza samolot. I też, jak te głupie! Widzieliście panowie jak nisko szedł? Zahaczy kiedy komu kołem o chałupę i będzie płacz! Młody pewnie jaki, głupi..."
Próbowaliśmy dyskutować. Na bieżąco korygować błędy w rozumowaniu, wyjaśniać... Figę! Facet rozkręcił się jak katarynka, a odchodząc (z miną zwycięzcy rzecz jasna) skwitował: "Młodzi jesteście jeszcze, to co wy tam wiecie? Ile zjecie tyle wiecie, hehe...". 

Co fakt, to fakt. Takiej wiedzy to żaden miłośnik lotnictwa w tym kraju nie ma, więc radomscy spotterzy oficjalnie dziękują randomowemu panu w zielonej kurtce, że wyprowadził ich ze srogich błędów w myśleniu. Tyle lat w kłamstwie, a tu oświecenie! Panie, że się o pana Dęblin nie upomniał, to cud... Oj my głupi! Młodzi i głupi...

Anatomia problemu

Tak, pan z przytoczonej historyjki reprezentuje pewne cholernie wpieniające mnie zjawisko. Zjawisko oparte na czterech solidnych filarach:

a) Zabieranie głosu na tematy, o których nie ma się zielonego pojęcia.
b) Próba niemal siłowego przeforsowania swojego stanowiska wśród ludzi, którzy to pojęcie mają
c) Paranoiczna wręcz głuchota na kontrargumenty
d) Przy przewadze argumentów przeciwnika następuje próba zdyskredytowania go.

Reakcja wpienienia wystąpi wtedy i tylko wtedy, kiedy wszystkie te filary pojawią się wspólnie. A niestety, pojawiają się wspólnie bardzo często. Mam takie wrażenie, że istnieje pewien typ ludzi, którzy wprost uwielbiają w ten sposób atakować "sobą" rozmówcę. To dosłownie jest atak, nalot dywanowy, masowe bombardowanie bzdurami, które obalić można w kilka sekund, ale intensywność jest tak wielka, że w trakcie obalania jednej dostajemy w pysk trzema nowymi. A nasz rozmówca doznaje mentalnego orgazmu, bo przecież tak nas wspaniale "orze", że normalnie szok w trampkach. Szkoda tylko, że z boku wygląda jak skończony idiota, wyrzucający z siebie pakiety bzdur. Na jedno nasze słowo on ma pięćdziesiąt swoich. Kiedy widzi, że przegrywa, oczywiście nie daje tego po sobie poznać, ale już szykuje podsumowanie - próbę dyskredytacji. Najczęściej przez stwierdzenie, że w sumie to nie ma co strzępić ryja, bo jesteśmy młodzi, głupi, więc co my możemy wiedzieć...
Użycie argumentu ad personam to w dyskusji oznaka przegranej. Niestety, nasz rozmówca uważa, że zwyciężył. Odchodzi dumnie, bo przecież "niby taki hehe zawodowiec, a podstaw nie zna...". Żałosne. Jak jasna cholera żałosne.
Ktoś kiedyś powiedział, że rozmowa z takimi ludźmi to jak gra w szachy z gołębiem. Gołąb powywraca piony, nasra na szachownicę i będzie dumny, bo wygrał...
Najlepsze rozwiązanie? Nie dyskutować. Tyle, że czasem nie jest to możliwe.

"Panie, to proste jak drut!"

No właśnie, "taki zawodowiec"... Z tym typem ludzi bardzo często spotykają się wszelkiego rodzaju specjaliści w swoich dziedzinach. Ja, dla przykładu, jestem grafikiem, wykonuję także zlecenia fotograficzne i... chyba to wystarczy - każdy, kto liznął tej roboty doskonale wie, o czym ja mówię. "Panie! Przecie to prościzna no... przecie tym tam... fotoszopem to panie, takie rzeczy robią, ja w telewizji kiedyś widziałem, babie jak cycki, panie powiększył, to..."
Oto główne źródła wiedzy naszych rozmówców - telewizja, kolega szwagra, "tak słyszałem", "ja tam wiem, że...".  Tłumaczysz, wyjaśniasz, pokazujesz na przykładach - "A bo pan pewnie się nie znasz, w telewizji kiedyś, na takim filmie..." Panie, jasna cholera i wszystkie zarazy świata! Telewizja kłamie! Nie! Nie powiększę zdjęcia 20x30 pikseli do rozmiaru 2x3 metry. Wiem, tak, w "CSI: Kozia Wólka" wydobyto wizerunek podejrzanego z klatki filmu pozyskanej z ledwo działającej kamery przemysłowej, a sam wizerunek był odbiciem na metalowym obcasie szpilki kobiety, która przechodziła pół kilometra dalej. A oni zrobili z tego obraz w 4K. Ale... witamy w życiu! Tu nie CSI... "No ale panie, bzdury by pokazywali?" Nie proszę pana. Czystą prawdę pokazują. Najczystszą. Ale co ja tam wiem...

Ekspertów ci u nas dostatek

Trzymam się w życiu takiej prostej zasady - wypowiadam się tylko na te tematy, w których cokolwiek mogę powiedzieć. Jeśli się na czymś nie znam, a trafię między znawców, to zwyczajnie i po ludzku słucham. Pogadasz sobie ze mną, drogi Czytelniku o fotografii, sztuce, projektowaniu graficznym, pogadamy sobie o historii, o lotnictwie, o naukach takich jak psychologia, czy socjologia. Liźniemy fizyki, czy biologii. Mogą się trafić też jakieś poboczne wątki, z którymi "wiedzowo" się zapoznałem. Jeśli Ty wiesz coś, czego nie wiem ja, z chęcią Cię posłucham. Zdobywanie wiedzy jest naprawdę fajne. Nie uważam się jednak za żadnego eksperta. Doskonale wiem, że jeśli posiadam jakieś braki w danym temacie (a posiadam je na pewno, być może nawet większe niż mi się wydaje), to niczego nie zmieni obnoszenie się z nimi, ba! Wdrukowanie sobie do głowy, że skoro ja tak to rozumiem, to pewnie tak jest.
Problemem dzisiejszych czasów jest to, że właściwie od każdego wymaga się wyrażania zdania na dowolny temat. A ludzie dają się na ten haczyk złapać, tak jakby przyznanie się do braku zdania w danym temacie przybijało do głowy pieczątkę z wielkim, czerwonym napisem "idiota". A czy nie większą pieczątkę z tym napisem przybija próba przekonania faktycznych specjalistów, że nie mają racji? Na podsumowanie, taki obrazeczek, idealnie wręcz oddający istotę tego, o czym piszę:


Do następnego razu, pozdrawiam... :)

czwartek, 2 czerwca 2016

Nie zabijaj* (*także: dziecka, które w Tobie siedzi)

Pierwszy czerwca. Międzynarodowy Dzień Dziecka. Uśmiechasz się pod nosem, bo doskonale wiesz, jak bardzo się na ten dzień czekało. Uśmiechasz się, a za chwilę przechodzi Ci przez myśl, że to przecież już nie jest Twoje święto. Nawet nie wiesz, kiedy to się stało, prawda? Kiedy po prostu wyszedłeś z piaskownicy, aby już nigdy do niej nie wrócić.





To nie było gwałtowne zjawisko. Raczej proces. Stopniowy, powolny proces wygaszania w nas tego, co niedojrzałe, zastępowania tym, co według nas dorosłe. Chyba nawet bardzo nie bolało, działało przecież mocne znieczulenie pod postacią wizji nas jako dojrzałych ludzi. Takich, z których zdaniem każdy się liczy. Takich, którzy mogą wypowiadać się na poważne tematy bez ryzyka, że ujrzą ten dziwny cień uśmiechu u rozmówcy. W końcu takich, którym wszystko wolno. Czekaliśmy na tę osiemnastkę jak na zbawienie. Już! Zaraz! Teraz! "Sto lat!", "wszystkiego, co najlepsze! Powodzenia w dorosłym życiu". Może jakaś rada od rodziców, jakaś złota myśl wprowadzająca nas w dorosłość? Może. Chociaż nie zawsze. Właściwie i bez tego się obyło. Czasem dlatego, bo my i tak wiedzieliśmy swoje. Czasem dlatego, bo nie było na to czasu. A czasem nie miał kto tej rady udzielić. Bo chociaż był, nie umiał. Jakkolwiek by jednak nie było - my już przekroczyliśmy tę magiczną granicę. Nie, nie otworzyły się niebiosa, nie spłynął na nas z nich złoty pył. Dzień przed osiemnastką był taki, jak i dzień po niej. I nadal ktoś śmiał powiedzieć "dzieciak jesteś, nie zrozumiesz". A my tak się przed tym broniliśmy! Bo przecież... Dzieckiem nie byliśmy już wcześniej. Mieliśmy przecież JUŻ TE 14, 15, 16 lat. I wiedzieliśmy przecież o życiu niemal wszystko. Wiedzieliśmy, jak smakuje dym z papierosa, jaki smak mają usta dziewczyny, a jaki piwo wypite gdzieś na szybko, w tajemnicy. Poznaliśmy na własnej skórze, co to jest ta cholerna miłość i jak to sukinsyństwo potrafi zaboleć. Kto wie? Może i o przeciwny biegun się otarliśmy. O śmierć. Ktoś bliski odszedł, ktoś kogo znaliśmy odszedł, idol odszedł. A my? Wiedzieliśmy już, że na zawsze. Jako dzieci nie rozumiemy wymiaru, siły i wszechmocy słowa "wieczność", "na zawsze". I tak zapytamy "czyli do kiedy? Na ile?" A jako nastolatkom pojęcie wieczności zajmuje nam czas potrzebny do pstryknięcia palcami. Przecież wtedy wszystko jest "na wieczność" - miłość, przyjaźń, nienawiść. Nasza młodość też wydaje się wtedy niewyczerpana, wieczna. Tak więc magiczną zaporę w postaci osiemnastki przecięliśmy niemal błyskawicznie, z rozpędu. Już z jakimś tam bagażem doświadczeń. Więc czemu do cholery oni mówią, że jeszcze jesteśmy dzieciakami?! Nie jesteśmy! Chcemy być dorośli, już teraz! Zaraz! Odrzucaliśmy dziecięcość jak ciężar, jak zarazę.

No... i jesteśmy tu, gdzie tak chcieliśmy być. Powoli zbliżamy się do trzydziestki. Nadal młodzi, ale już nikt nam nie powie, że młokosy. Nadal jeszcze energiczni. Mamy swoje pasje, spełniamy je. Rozwijamy się. Budujemy swoje własne światy. Nie kupujemy tanich bajek, z naiwności wyleczyło nas życie. O dzieciństwie dawno już zapomnieliśmy, bo często mamy przecież już swoje dzieci, próbujemy więc dla nich być autorytetem. Czasem nawet się to udaje. I świetnie. Przecież właśnie o to chodzi. Tylko... czasem jest ciężko. Czasem coś zaboli. I chciałoby się tak po prostu mieć święty spokój. Zastanawiamy się, kiedy my ostatnio taki spokój mieliśmy i nagle "Eureka! No przecież! Wiadomo kiedy! Jak człowiek dzieciakiem był to..."

Był? A... może nie jest jeszcze za późno? Może to dziecko, które w nas siedziało, wcale nie umarło? Może je tylko czymś przysłoniliśmy, przykryliśmy, kazaliśmy mu milczeć. Wypadałoby teraz je nieco z tego wszystkiego odkopać, otrzepać z pyłu. I przede wszystkim, cholera, ładnie przeprosić.
Nie mam na myśli tego, że w reakcji na stresy codzienności powinniśmy wszyscy jak na komendę zdziecinnieć. To nie doprowadzi do niczego dobrego. Chodzi mi raczej o to, żeby odkryć na nowo to, co przecież kiedyś było naszymi odruchami. I czasem to zastosować, użyć tego. Nie wstydząc się przed samym sobą, że to przyjemne. A co to jest? No ludzie... popatrzcie na dzieci! To najlepsi instruktorzy!

Cieszmy się - a raczej nauczmy cieszyć się własnymi sukcesami i małymi przyjemnościami tak, aby wyeliminować z tej radości strach przed surową oceną totalnie anonimowych ludzi. Ludzi, których nasz sukces boli. Ludzi, którzy wprost marzą o tym, abyśmy nawet nosa nie wyściubili z tej szarej masy, którą tworzą. Niech każdy sukces będzie naszym prywatnym świętem. Nie bójmy się, że idąc po ulicy z uśmiechem na twarzy, zranimy czy oburzymy jakiegoś losowego Kowalskiego albo inną Malinowską. Skoro kogoś jest w stanie urazić promieniowanie szczęścia od zupełnie obcej osoby, to zapewne jest to człowiek, którego właściwie uraża wszystko. Taki trochę "gdzie byś nie strzelił, we mnie trafisz" jak pisał mistrz Stachura. Jeśli nie my go urazimy, to zrobi to trawa. Bo menda, za bardzo się zieleni, no...

Dziwmy się - przerażające jest to, jak bardzo jako dorośli potrafimy udawać obojętność. Przecież nie widzieliśmy wszystkiego, nie próbowaliśmy każdej fajnej rzeczy na świecie, pewne ciekawe sytuacje są dla nas kompletną nowością. A i tak udajemy, że przecież to nic wielkiego. Zabawna poza. Człowiek wewnątrz aż kipi z radochy, a na zewnątrz taki... słup. No bo co? "Samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", "miasto jak miasto". A wiecie, czemu tak dobrze wspominamy dzieciństwo? Bo wtedy odkrywaniu świata towarzyszyły nam... emocje! A emocje najłatwiej wchodzą w pamięć. W którymś momencie stwierdziliśmy, że należy świat odkrywać bez emocji. Na chłodno. Nic więc dziwnego, że wszystko wydaje nam się marne, nijakie i identyczne. Owszem, zjedliśmy coś nowego. Owszem, byliśmy w ciekawym miejscu. Ale... rozdzieliśmy odkrywanie od emocji. Dlatego "samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", a "miasto jak miasto".

Słuchajmy siebie - brzmi banalnie, nie? Każdy "kołcz" czy inny "nauczyciel życia" w przydużym gajerku ma taką mantrę, którą ciska z rękawa: "Wsłuchaj się w siebie, słuchaj serca, podążaj za nim, tako rzekłem, dwieście złotych się należy, przelew, karta czy gotówka?" Tymczasem dzieci wcale nie trzeba tego uczyć. One to wiedzą, robią to niemal automatycznie. Szybko wyczuwają, kto im sprzyja, kto nie, kto mówi im prawdę, a kto ciśnie kit najlepszego gatunku. Sami tak mieliśmy, nieprawdaż? Wiedzieliśmy, jakoś tak w środku, że akurat ten znajomy rodziców to nie jest fajny, że rodzice prowadzą nas do lekarza, że ten kolega to chyba coś ściemnia... I praktycznie zawsze się nie myliliśmy. Jak czuliśmy, że nie będzie fajnie, to było niefajnie. Ale dorośliśmy. I zaczęliśmy racjonalizować, czyli mówiąc po ludzku, nadużywać "no może i..., ale..." "Może i kawał chama, ale pewnie się zmieni", "No może i nie warto, ale nie przestanę". Walczymy z przeczuciem. I cierpimy. Tymczasem ten głos z tyłu głowy nie jest w niej dla picu. On tam ma być. I jeśli podpowiada, że mogą być z tego czy tamtego srogie kłopoty, to raczej ma rację.

Doceniajmy małe rzeczy - zdjęcie wlepki ilustrujące mój dzisiejszy wpis zrobiłem kilka lat temu. Zastanawiałem się nieraz nad sensem tych słów. A sens jest tu bardzo prosty - doceniajmy małe, chwilowe, ulotne, fajne rzeczy. Dzieci w sklepie zoologicznym oglądające rybki odcinają się na chwilę od świata. Są tylko one i tylko rybki. Nie było wczoraj, nie ma jutra - one i rybki, rybki i one. Umiemy tak? Chociaż przez chwilę czerpać radość z jakiejś pierdółki? Jeśli umiemy - świetnie. Jeśli nie - nauczmy się tego. Jako dorośli zapędziliśmy się trochę. Zaczęliśmy żyć w przekonaniu, że doceniać należy tylko to, co jest potężne, wielkie, a najlepiej drogie i okupione krwią, potem oraz łzami. Tak, wielkie rzeczy doceniać należy. Ale i te mniejsze potrafią dać radość. Czasem nawet właśnie ich mały rozmiar i ulotność powodują, że są potężniejsze niż te majestatyczne, w które tak lubimy wlepiać wzrok. Niech to będą rybki w akwarium sklepu zoologicznego. Niech to będzie ten gość, który nas przepuścił, kiedy chcieliśmy wreszcie wyjechać z tej cholernej uliczki. Niech to będzie zapach deszczu. Cokolwiek.

Przeprośmy tego dzieciaka, który w nas siedzi. On na to czeka... :)

poniedziałek, 30 maja 2016

#wpieniony 03: Kult przedmiotów, kult marek.

"Mieszkanie mi okradli, wiesz? Zginęły dwa komputery, dwie komórki i iPhone!" - usłyszałem pewnego dnia podczas podróży komunikacją miejską poprzez nasz piękny gród. Wiem, nieładnie jest podsłuchiwać, ale akurat w tym przypadku nie było to ciche mamrotanie pod nosem, a dyskusja na tyle głośna, że generowane przez jedną z pań peaki akustyczne powodowały brzęczenie szyb. Szybko przeanalizowałem zestaw danych - "dwie komórki i iPhone, dwie komórki i IPHONE!" Bo to przecież nie komórka. To iPhone. I już.

Duże ilości niepełnowartościowych telefonów na raz. Telefonów. Tylko telefonów.
Czy mnie to zdziwiło? Prawdę mówiąc nie. Internety przyzwyczaiły mnie już do tej semantyki - jest iPhone, potem długo, długo nic, a potem zwyczajne smartfony. Nic nowego. Podziały tego typu były w świecie technologii od zawsze. Wśród fotografów od lat trwa święta wojna pomiędzy kanonierami (użytkownikami sprzętu marki Canon), a nikoniarzami (fanami aparatów Nikon). Nowej mocy nabiera też konflikt pomiędzy graczami konsolowymi i pecetowymi. Tu robi się już mocno niepokojąco, bo fani gamingu na PC nazywają siebie "Pecetową rasą panów". Nie jest więc żadnym novum spina pomiędzy fanami Apple, a użytkownikami innych marek. A ja? A ja stoję z boku i śmieję się w kułak. No bo... ludzie! Ej, naprawdę? Ale bez kitu tak? Naprawdę jesteście w stanie porównać się do pomiotu Adolfa H. czy pisać całe małe prace magisterskie na forach, aby wyjaśnić jak bardzo kochacie daną markę/platformę/system fotograficzny?

Ok, ja rozumiem - spora część tej napinki to żarty. Nie mnie oceniać, co kogo śmieszy. Jednak czy żartem jest pisanie ogromnych objętościowo wypowiedzi, w których przeciwnik wyzywany jest od tępych chujów, biedaków i sugerowane mu jest, że skoro nie stać go na "japko" to nie powinien w ogóle mieć telefonu? Śmieszne jak cholera. Czy śmiesznym jest twierdzenie, że jeśli nie posiadasz sprzętu określonej marki to marny z Ciebie fotograf? Jak powyższe - tarzam się ze śmiechu...
Skoro więc wiemy, że lwia część takich opinii wyrażana jest na poważnie, zastanówmy się, dlaczego tak jest? To znaczy... wiem, że jeśli na moim blogu padają słowa "zastanówmy się", to nastąpi po nich przynajmniej jakaś próba wyjaśnienia omawianej kwestii. Ale nie tym razem. Bo zwyczajnie i po ludzku tego nie ogarniam. Po prostu powiem, czemu dla mnie ta cała walka jest totalnie pozbawiona sensu.

Po pierwsze, powiedzmy sobie wprost - wielkie marki mają w dupie wojenki użytkowników. Nie, drogi fanie "japka" - Jobs nie wstanie z grobu, aby uścisnąć Ci rękę w podziękowaniu za Twoje "oranie biedoty z Androidami", odznaczenia też żadnego nie dostaniesz. Nie, drogi kanonierze, nie przyznają Ci (na wniosek Canona) honorowego pierwszego miejsca na World Press Photo czy innym National Geographic Photo Contest za to, że na jakimś forum zjechałeś głupiego nikonarza jak burą sukę. Dla wielkich marek liczy się ZYSK. Zysk ze sprzedaży produktu. A Ty, drogi użytkowniku dałeś się jak małe dziecko wciągnąć w coś, co koncernom jest na rękę - w bycie darmowym nośnikiem ich REKLAMY. Jesteś taką mobilną powierzchnią reklamową. Piejesz gdzie się da, jaki to ten Twój sprzęt jest cudowny, jakimi to idiotami są "przeciwnicy" używający czegoś innego, a kiedy tylko pojawi się informacja o premierze nowej wersji tego co masz, pakujesz śpiwór, namiot i zestaw racji żywnościowych, bo przecież w kolejce trzeba będzie swoje odstać, a Ty musisz być pierwszy? Gratulacje. Za chwilę wyjdzie przejściówka pomiędzy wersją najnowszą, a jeszcze nowszą. Leć i kupuj. Bo tak Ci każe koncern, bo fejm Ci spadnie, bo staniesz się gorszy. Wolny i niezależny człowieku...

Po drugie, pewnie jako psychofanboj masz pewne obawy, bo oto widzisz gdzieś grupkę dresiarzy, którzy patrzą jak używasz tej swojej zabawki, a w ich oczach widzisz już wczytujący się plik "wpierdol_dziesiona.exe". Zagrożenie jednak mija, a Ty podśmiewasz się z typowego Seby w czapce-wpierdolce i z kołczanem prawilności. Tyle, że widzisz, drogi psychofanboju danej marki... Ty i Seba jesteście owocami jednego drzewa. Wiesz w ogóle, skąd w Polsce wzięła się "subkultura" dresiarzy? Ano dawno, dawno temu, kiedy upadł w naszym kraju komunizm, olbrzymia ilość ludzi zaczęła wyjeżdżać za granicę. Do pracy. Mniej lub bardziej legalnej, ale na pewno bardzo dochodowej. Inni zostali nad Wisłą, zaczęli korzystać z wolności gospodarczej i otwierać biznesy. Spora część z tych ludzi bardzo chciała pokazać "szarej masie", jak to się "tam" dorobili i na jakie rzeczy ich stać. Problem w tym, że dobre jakościowo rzeczy były zbyt skromne. Nie "krzyczały" sobą, jak bardzo są luksusowe. No i co tu robić? Jak pokazać Janinie z szóstego, że "my to jesteśmy teraz KTOŚ!"? Ano... ubrania sportowe z zachodu miały dwie właściwe cechy. Po pierwsze, były z zachodu, po drugie w myśl ówczesnej mody posiadały olbrzymie wręcz nadruki z logo firmy. No i poszło... Co prawda Hans dziwił się trochę, że Janusz idzie do pracy w ubraniu przeznaczonym na siłownię, ale kiedy już Janusz wrócił do kraju, kiedy przeszedł przez osiedle z wielkim napisem "Adidas" na plecach i "Fila" na nogawce, noooo... To było coś! Tak więc, drogi psychofanboju nie śmiej się teraz z Seby. Robisz to samo, tylko w jeszcze bardziej irytujący sposób. Seba przynajmniej nosi tą swoją wpierdolkę i kołczan, ale nie kręci awantur z Matim, że tamten nosi czapkę innej firmy. Tobie zaś nie wystarczy, że masz firmowe. Ty jeszcze musisz mieć poczucie, że dzięki temu jesteś lepszy. Ty potrzebujesz posiąść nie przedmiot, a IDEOLOGIĘ. Otoczkę. I za to płacisz słony szmal. Przedmiot jest gratis. Wolny i niezależny człowieku.

Po trzecie, pisałem już o tym w pierwszej części "Wpienionego" - dziś marka właściwie nie znaczy... nic. Nie kłamię. Jakość wszelkich produktów leci na łeb na szyję, więc tłumaczenie, że "kupiłem drogie, czyli lepsze jakościowo" bywa niestety wyłącznie racjonalizowaniem dużego wydatku. Obecnie elektronika, odzież, obuwie, czy nawet pojazdy znanych marek to nic innego jak masówka. Produkowana na olbrzymią skalę, nastawiona na zapotrzebowanie niezwykle chłonnego rynku. Ma być dużo i szybko. Jako że "dużo i szybko" nie oznacza jednocześnie "dobrze", efekt jest taki, że pojawiają się serie produktów po prostu kiepskich. Niedopracowanych. Z fabrycznymi wadami. Niektóre firmy wprost "jadą" na odcinaniu kuponów od dawnej popularności. Tymczasem każda próba wytknięcia wad na jakimkolwiek forum użytkowników kończy się solidną gównoburzą. Bo przecież "Stary, ale to jest X! To nie może być złe! Fakt, może tu jest jakaś drobna, powtarzam DROBNA wada, ale weź nie marudź, bo to jest doskonała firma!" Co z tego, że ta "drobna wada" w moim przypadku zaowocowała utratą zawartości karty pamięci? Brak strat zawdzięczam wyłącznie nawykowi wykonywania kopii zapasowej po każdej sesji zdjęciowej. Ale gdybym takiego nawyku nie miał, to klient pewnie miałby gdzieś "drobną wadę" i urwał mi głowę przy samym siedzeniu delikatnie mówiąc. Fanboje marki stwierdzili jednak, że jestem paskudnym hejterem - bo karty pamięci firmy X NIE PSUJĄ SIĘ! ROZUMIESZ DEBILU? NIGDY!!!!111oneone... :)
Oczywiście mogę podejrzewać, że za takie wpisy odpowiedzialni są ludzie reprezentujący daną firmę (spiseg?), ale tzw. życiowe doświadczenie podpowiada mi, że tak być mogło, lecz wcale tak być nie musiało. To tylko wolni, niezależni ludzie. Dla których autorytetem jest producent kart pamięci... Ok... konstytucja (jeszcze) gwarantuje wolność wyznania, więc jeśli chcą, niech się modlą do tej memorki, absolutu wśród pamięci nieulotnych... Amen. Znaczy... Enter... :)


poniedziałek, 16 maja 2016

Opuszczone & porzucone #3: Borne Sulinowo i Kłomino.

Na Ukrainie Prypeć, w USA Centralia i Bodie, w Norwegii Pyramiden. Każdy fan miejskich eksploracji czy tematyki postapokaliptycznej doskonale zna te lokacje. Miasta opuszczone, miasta widma. Miejsca budzące wyobraźnię filmowych scenarzystów, twórców gier, miłośników grozy oraz wszystkich zastanawiających się nad tym, co by było, gdyby kiedyś coś nam, jako ludzkości, poszło nie tak.  No tak... Ukraina, USA, Norwegia. Daleko. A czy my, Polacy mamy jakieś "ghost town"? Oczywiście, że mamy! A przynajmniej... mieliśmy. 


Tajemnice, atomice

Jest 17 września 1994 roku. W ten symboliczny dla polskiej historii dzień generał Leonid Kowaliow melduje prezydentowi Lechowi Wałęsie, że zakończono wycofywanie z terenów naszego kraju oddziały wojsk radzieckich, które stacjonowały tu od 1945 roku. Dzień później ostatni żołnierz Armii Radzieckiej opuszcza Polskę.
A co "ostatni żołnierz" zostawia po sobie? Otóż na podstawie porozumień wynikających z postanowień Układu Warszawskiego w latach 1945-1994 na terenie Polski funkcjonowało około 65 garnizonów Armii Radzieckiej. Garnizon to nie tylko ludzie. Garnizon to także całe zaplecze: nieruchomości i instalacje, zarówno obronne, techniczne, ale i socjalne. Pojedyncze budynki, place, schrony, grupy takich obiektów, a wręcz... całe miasteczka. Wiele z nich ze względu na ważne znaczenie strategiczne posiadało status ściśle tajnych. Nie istniały na cywilnych mapach, nie prowadziły tam oficjalne cywilne drogi. Solidne, zwielokrotnione ogrodzenia (drut kolczasty pod napięciem), uzbrojeni strażnicy i groźba zarobienia kulki bez ostrzeżenia, ewentualnie pojmania jako szpiega - wszystko to zniechęcało ciekawskich do przekonywania się na własnej skórze "co tam te ruskie znowu kombinują". Pamiętajmy, że mówimy o czasach i realiach Polski Ludowej, w której jak wiadomo, zniknięcie obywatela można było bez najmniejszego problemu zatuszować.

Jedną z takich zakazanych stref była miejscowość Borne Sulinowo oraz leżąca w jej pobliżu osada Kłomino. Stacjonowała tam 6. Witebsko-Nowogródzka Gwardyjska Dywizja Zmechanizowana. Ktoś powie "No tak, dywizja zmechanizowana... ruskie czołgi, wielka tajemnica!" Ano... "ruskie czołgi" może i tajemnica niewielka, ale wchodząca w skład dywizji 116. Orszańska Brygada Rakiet Operacyjno-Taktycznych to już grubsza sprawa. Otóż brygada ta najprawdopodobniej była jedną z kilku w Polsce, którym w przypadku wojny z "imperialistyczną zgnilizną zachodu" przypadał zaszczyt obsadzenia tejże "zgnilizny" dorodnymi... pieczarkami...
Tak, tak... W okolicach Bornego znajdowały się miejsca przechowywania broni jądrowej. Zarówno w postaci głowic rakiet, jak i bomb lotniczych.

Po wycofaniu się wojsk radzieckich miasto Borne Sulinowo zostało przekazane Polakom i zasiedlone. Osada Kłomino leżąca na uboczu miała mniej szczęścia. Stała się jednym z polskich "miast-duchów"...

Wyprawa

Jest 16 lutego 2014 roku. Kuzyn, który interesuje się eksploracją stawia propozycję nie do odrzucenia - "Jedziemy na Pomorze, wracając zahaczymy o Borne i Kłomino, jedziesz?" No ba... :) Bateria w aparacie naładowana, można ruszać...

Urok lokalnych dróg tej części Polski - wąsko, kręto, niebezpiecznie, ale za to jak klimatycznie! :)
Borne Sulinowo to niewielkie miasteczko. Jak szybko można się przekonać, przesycone jest wprost klimatem epoki. Przy głównej ulicy miasta uświadczymy np. taką zabaweczkę:

"W coca-colę, myszkę Miki i hamburgery, bateria łaaaaduj! Bateria! Agoń!" :)
Działo zamilkło, można więc zajrzeć lwu do paszczy:

Giń podły imperialisto! A przynajmniej... ściągaj dżinsy! 
Ruszamy dalej. Nasz pierwszy cel w poszukiwaniu rodzimego ghost town nie jest daleko. Szybko trafiamy na pierwsze "podniszczone" zabudowania. Magazyny zbudowane przez Niemców (pamiętajmy, jesteśmy na "ziemiach wyzyskanych"), przejęte przez Rosjan, dziś stanowią klimatyczną oprawę pobliskiego "tankodromu" - miejsca, w którym organizowane są zloty miłośników pojazdów militarnych.

"Jeszcze zaświeci nam słońce, towarzysze..."
Z zewnątrz może i wygląda to na solidną ruinę, jednak nie zapominajmy, że "goście" na tych ziemiach nie mieli zamiaru ich tak szybko opuszczać. Jasne, brakuje dachu. Jasne, z oknami też średnio. Ale stoi panie! A w środku prezentuje się całkiem nieźle:

"Zapewne skład bombek... choinkowych... też..." 
Na dach dotrzeć było niełatwo, jednak jak to mówią, smoka pokonać trudno, lecz starać się trzeba :) A to poniemiecko-poradzieckie smoczysko nie lubi ujawniać swoich tajemnic. Ale jako że we współpracy siła...

Dzieła malarstwa klasycznego - Michelangelo Buonarrotti: "Stworzenie eksploratora miejskiego" :D
... to i dach stał się w pełni dostępny. A z dachu widoki niewąskie. Przestrzeń. I świdrująca uszy cisza.

Część "tankodromu"
Sąsiedni budynek. Jednak chodzenie po jego dachu... no cóż... znam bardziej wyrafinowane formy samobójstwa... :)
Po opuszczeniu budynku dobrze jest sobie zapalić. Ale... nie zapominajmy, gdzie jesteśmy!

"Nie kurić!" No i nie pokurili... 
Jak widać na powyższym zdjęciu, wokół napisu możemy dostrzec dziesiątki wydrapanych podpisów w języku Puszkina. To podpisy stacjonujących tu niegdyś żołnierzy. Naprawdę mocny klimat i ewidentny, namacalny ślad przeszłości.

Brzmi zachęcająco... ;)
Jak widać lokalni "mistrzowie puszki" zaatakowali także i tu:

"W Rosji radzieckiej to architektura podziwia ciebie..." :)
"- Wygląda jak betoniarnia..
- Wtedy wszystko wyglądało jak betoniarnia... albo fabryka tworzyw sztucznych...
- Ale to, że wyglądało, nic jeszcze nie oznaczało..." :)

Wyprawy ciąg dalszy, bo przecież to co tu zobaczyliśmy to jedynie przedsmak tego, co zobaczyć chcemy. Po drodze trafiamy na obiekty o jasnym przeznaczeniu militarnym. Jak widać, na betonie nie oszczędzali. Może to wcześniejsze, to faktycznie była betoniarnia... :)

Solidny dach nad głową to podstawa!
"A tam trzymaliśmy z Saszą i Wanią ściśle tajny eliksir prawdy - C2H5OH" :)
Aż wreszcie docieramy na miejsce. Kłomino. Polskie "ghost city", miasto duchów! Tylko... jakieś to miasto... mało miejskie... Ot, parę budynków wystających z trawy. Niestety. Smutna prawda jest taka, że Kłomino, stojące na uboczu Bornego Sulinowa ciężko już uznać za pełnoprawne "opuszczone miasto". Zauważyliśmy, że jeden z budynków jest w remoncie. Ma już zapewne właściciela i dziś, w 2016 roku jest zamieszkany. Nie zmienia to jednak faktu, że postanowiliśmy z Kłomina wycisnąć pozostałości po jego dawnej świetności. Być może jako jedni z ostatnich.

"Saszka, Wańka! A bałkon gdie?! Tata skazał, szto granata nie igruszka!" :D
Wielka płyta wiecznie żywa...
 Zajrzyjmy jednak do wnętrza. Z uzyskanych informacji wiemy, że mieszkania w blokach przeznaczone były głównie dla kadry oficerskiej. Standard? No cóż... całkiem niezły.

Pokój z widokiem na las...
Może i kuchnia niewielka, ale widna i z widokiem na las. Tu... wszystko jest z widokiem na las.
Klatka Schodowa - wynalazek stworzony przez słynnego uczonego radzieckiego, doktora inżyniera Wasilija Artioma Schodowa w odpowiedzi na potrzeby ludu pracującego. Prototypy testowane były właśnie w Kłominie. :)
"- Kto miał takie płytki w domu?
- A kto nie miał..." :)

Z tego miejsca chciałbym pozdrowić Praktika, Soczka, Kujona i Naczelnego. Bądźcie pozdrowieni. Kimkolwiek jesteście... P.s. Naczelny to chyba przywódca grupy - ksywka podkreślona, więc najważniejszy z tu wymienionych. :D


Wot i wsio w dziele. Opuściliśmy Kłomino, opuściliśmy Borne, opuściliśmy Zachodniopomorskie. Doskonale wiem, że te okolice skrywają niejedną tajemnicę, a ten post nie opowiada o nich wszystkich odpowiednio wyczerpująco. My byliśmy tam niejako przelotem, a jednak stwierdzić można zdecydowanie, że było warto. Fakt, Kłomino na pewno nie jest tym, czym wielu chciałoby, aby było, ale przecież nie samymi miastami duchów eksplorator żyje - przebywając w tej (i innych częściach województwa) na pewno żaden miłośnik chodzenia po tym, co opuszczone i zapomniane na pewno się nie zawiedzie.


czwartek, 21 kwietnia 2016

Odpływają kawiarenki czy siedem złotych za godzinę

Jakiś rok temu podczas zakupów zwróciłem uwagę na pewną promocję. Otóż pewna znana marka spożywcza przy współpracy z równie znanym operatorem komórkowym zaproponowała klientom pewien układ - kupujesz, drogi kliencie, batonik za około 2 złote polskie, a na wewnętrznej stronie opakowania nadrukowany jest kod, pozwalający uaktywnić mobilny pakiet internetowy. Pakiet nieduży, aktywny dobę, jednak... kiedy tak głębiej się nad tym zastanowiłem, to stwierdziłem, że to już TEN moment. Moment, w którym dostęp do sieci spowszedniał tak bardzo, że uzyskać go możemy nawet podczas codziennych, drobnych zakupów. Kupując pojedynczy, całkiem dobry zresztą, batonik. 

Wiem co pomyślą teraz młodsi czytelnicy. "Dziękujemy kapitanie Oczywisty, proszę, weź ten kamień na znak naszej wdzięczności!". Wiadomo przecież, że dziś już nawet batonika kupować nie trzeba, bo każde szanujące się miejsce publiczne MUSI być objęte zasięgiem darmowej sieci WiFi. Inaczej pozostałe miejsca publiczne będą je wytykały palcami i nie będą chciały się z nim bawić. Wiadomo, że podobnie jest w świecie smartfonów - smartfon bez dostępu do netu to trochę jak sławetna Miriam - piękne ciało, wysoka inteligencja, ale jednak COŚ się nie zgadza. Wiadomo także, że (według danych z roku 2015) 70% polskich gospodarstw domowych podłączonych jest do światowej pajęczyny i notujemy w tym temacie tendencję wzrostową. Ja to wszystko wiem. Naprawdę. Tylko dla mnie, dzieciaka wychowanego w latach dziewięćdziesiątych, cały ten rozwój nadal jest czymś na swój sposób niezwykłym. Przecież nie tak dawno w pasażu tego samego hipermarketu, w którym zauważyłem ten batonik, mieściła się... kawiarenka internetowa! Świątynia wszystkich spragnionych dostępu do Wielkiego Świata przez cienki kabelek.
Tak więc droga młodzieży! Usiądźcie i posłuchajcie, jak to drzewiej bywało! A bywało, oj, bywało...

Pierwszy kontakt z Internetem? Późna podstawówka, lekcja informatyki. Pamiętam tylko tyle, że Internet przedstawiano nam raczej nie jako źródło rozrywki, a taką trochę globalną "encyklopedię" - zbiór informacji na każdy, dosłownie każdy temat. Pierwsza przeglądarka? "Klikamy w ikonkę z niebieską literką E na pulpicie..." Słychać, że komputer zaczyna ciężko pracować. Długa chwila oczekiwania (Wielordzeniowe procesory, gigabajty RAM na pokładzie? Plażo, proszę... ;) ) Pierwsza otwarta strona? "Klikamy w pasek adresu i wpisujemy: wu wu wu kropka wirtualnapolska, bez spacji! Nie wciskamy spacji! kropka pe el". Chwila oczekiwania (Łącza o prędkości kilkudziesięciu megabitów na sekundę? Plażo, proszę... ;) ) I... jest! Ło święci Pańscy! Internet! Taaak...

Strona główna Wirtualnej Polski, rok 2000. Screen wykonany dzięki serwisowi web.archive.org
Dziś taki design może śmieszyć. Dziś o takim designie mówi się w kategoriach #janusze_webmasteringu. Totalna prostota, same linki, zero zdjęć. A, przepraszam! Widzicie reklamę Telekomunikacji Polskiej? Była animowana. Jedyny ślad życia... Zwróćcie jednak uwagę na to, co napisałem wcześniej. Rok 2000 to nadal jeszcze czasy naprawdę niskich prędkości dostęp i niezbyt szybkich (w porównaniu do współczesnych) komputerów. Kierowano się więc maksymalną prostotą, bo wiedziano, że im strona bardziej skomplikowana, tym dłużej będzie się wczytywała. Im zaś dłużej będzie to trwało, tym większe ryzyko, że internauta zniechęci się i przerwie proces otwierania. Tak, wtedy naprawdę w ten sposób o tym myślano i była to prawda.
A jednak te parę linków na krzyż przyciągało. Zapoznano nas także z wyszukiwarkAMI. Dziś, wiadomo - "co ni ma w google, to ni ma wogle", wtedy Google dopiero przygotowało się do szturmu na pierwszą pozycję, a wyszukiwarek było kilka. Jedną z popularniejszych, pozwalających przeszukiwać zasoby światowej sieci, była ta:

Strona główna wyszukiwarki Altavista, rok 2000. Screen wykonany dzięki serwisowi web.archive.com
Jest nawet jedno zdjęcie! Co prawda wielkości znaczka pocztowego, ale... Co Ameryka to Ameryka, panie! :)
Tak, zdecydowanie pomimo tej prostoty i małej atrakcyjności wielu z nas pomyślało, że ten cały net to jednak całkiem fajna sprawa. Tylko te ostatnie 20 minut lekcji to było zbyt mało czasu. Sieć była zbyt wielka, aby móc w spokoju znaleźć to, co znaleźć się chciało. Z jednej strony oczekiwanie na dzwonek, z drugiej kolega obok udowadniający, że nie tego będziemy szukać tylko czegoś innego (niedobór komputerów w szkołach powodował, że często przy jednym stanowisku usadzano dwóch, a czasem trzech uczniów), a z trzeciej cholerstwo ładuje się tak wolno, że można obrać kilo ziemniaków, ugotować je i zjeść, a to nawet nie wczyta się do połowy. Dzwonek! "Nie wyłączamy komputerów, zostawiamy tak jak są..." No... to zostawiamy. "I widzisz, dzwonek, i nie znalazłem, bo mi tu zamulałeś, że..." "Dobra, weź -.-" "Sam się weź -.-" :)
Szczęściarze po powrocie do domu mieli swoje własne komputery, multiszczęściarze nawet dostęp do sieci. O równie szalonych prędkościach co w szkole, ale zawsze to coś. Reszta? No cóż...następna informatyka dopiero po weekendzie. Chyba, że...

- Ej, kawiarenkę internetową otworzyli
- Ej, o co chodzi?
- No normalnie wchodzisz, płacisz facetowi siedem blaszek i siedzisz godzinę!
- Tyyy, to ja idę, gdzie to?
Siedem złotych wysupłane. A gdzie to? Ano w pobliskim hipermarkecie. Ruchliwy pasaż, masa ludzi, głośno, idą święta. Jest! Zaklejone kolorową folią drzwi. "Net Cafe". Wchodzę. Półmrok, duszno, cicho. Mała salka, rozświetlona punktowo zimnym światłem monitorów. Oświetlone blado twarze ludzi zatopionych w innym świecie. Szum pecetowych wentylatorów, zapach... no średni, bo duszno jak sto piorunów. Od wejścia do przeciwległej ściany boksy z wydzielonymi stanowiskami. Ciasno. Cholera... klimatycznie.

- Dobry... Na godzinę... Siedem, tak? Proszsz...

Siadam pomiędzy ścianą a sąsiednim stanowiskiem. Obok jakiś facet tłucze w klawiaturę z prędkością dźwięku. Spoglądam na swój monitor. Wyświetla się jakaś strona z tymi biednymi paniami, których nie stać na ubranie. :) Widocznie poprzednik lubił sobie to i owo pooglądać, a ja mam w głowie myśl "A więc i TAKIE rzeczy tu są..." Blondyna gapi się na mnie ze zdjęcia, brunetka też... Kolejna myśl: "Spadajcie dziunie, ja tu przyszedłem zdobywać WIEDZĘ O ŚWIECIE, a nie gapić się na wasze... warunki oferty. No, jak to szło... wu wu wu, wupe... Nara blondyna, ty brunetka też. ;) Co by tu... Czat? Popularna sprawa. Można by z kimś pogadać! W końcu teraz jestem INTERNAUTĄ! Będę rozmawiał jak równy z równym! O, jest!

CZATeria.pl, serwis należący do portalu Interia.pl. Rok 2001. Screen powstał dzięki serwisowi web.archive.com

Wybór konkretny! Każde miasto Polski, nawet czaty z jakimiś ważnymi osobistościami. Radom? Jest. Wchodzę. "Wpisz nick". Ok... Jakiś kozacki by się przydał. Hmm... rozglądam się. Półmrok sali, ludzie skupieni na monitorach, gość obok zasuwa na klawiaturze jak Japończyk na konkursie szopenowskim. Komputery szumią. Szybkie skojarzenie... No jasne! Przecież właśnie trwa szał na Matriksa. Jakże ja mogłem być tak głupi! Normalne! "Mooorfeeeeuuuusz".

~Morfeusz87: Hej, witajcie ludzie sieci!
~ON_190cm_29cm_dla_niej: KTURA POKLIKA? JESTEM NAPALONY A MUJ...
~Fabian88: NIE PISZCIE Z Aneczka88_Wawa to jest DZIFKA
~Aneczka88_Wawa: Fabian88 TY HUJU JESTEŚ NIE NORMALNY, FAKAJ SIEM!
~ON_190cm_29cm_dla_niej: KTURA POKLIKA? NIEBUJCIE SIE JESTEM NAPALONY A MUJ...

"Ludzie sieci"... :)

Jest rok 2003. W moim domu pojawia się pierwszy komputer. Jak na owe czasy, potężna maszyna. Niestety... pozbawiona dostępu do sieci. Ale ja jestem już starym, kawiarenkowym wyjadaczem. Wiem, gdzie jest najszybciej, gdzie jest najtaniej. Wiem, gdzie można kupić coś do picia, a nawet do jedzenia, bo w wielu przypadkach "kawiarenka" z kawiarnią nie miała nic wspólnego. To po prostu było miejsce dostępu do sieci. Te, w których można było kupić puszkę coli czy zapiekankę należały do rzadkości.
Ale nowy komputer jest jakiś... pusty. Przydałoby się coś z tej sieci pościągać. Na tyle dużo, aby starczyło do kolejnej wizyty w kawiarence, a jednocześnie na tyle mało, aby zmieściło się na dyskietkę 3,5 cala. Całe 1,4 MB do dyspozycji. Efekt był taki, że często do kawiarenki szło się z pięcioma dyskietkami. A co można było na tych pięciu dyskietkach zmieścić? Do ówczesnych hitów należały:

Tapety - nie, nie w obecnych kosmicznych rozdzielczościach, ale w takich, jakie obsługiwały ówczesne monitory. 800x600 lub 1024x768. Każdy kilobajt był przecież na wagę złota, a im większa rozdzielczość tym miejsca na dyskietce ubywało.

Dzwonki na telefon - jeszcze nie mp3, a midi, lub... kody do kompozytora. Zapytacie co to? Wyjaśniam. W telefonach pokroju Nokii 3310 i jej następców znajdowała się opcja komponowania własnej melodii dzwonka. Komponowanie polegało na wprowadzaniu kolejnych części zapisu nutowego przy pomocy klawiszy. W sieci znajdowały się strony, na których były gotowe zapisy. Wystarczyło je wprowadzić i... nasza "trzy-trzy-dziesięć" popiskiwała najnowszym hiciorem.

Śmieszne obrazki - tak, o kwejku i tego typu humorystyczno-obrazkowych serwisach nawet nie śpiewały jeszcze ptaszki. A humoru człowiek pragnął jak kania dżdżu. Ściągało się więc nie tylko śmieszne zdjęcia, ale i gify, a także kiepskiej jakości nagrania "prawdziwych, naprawdę gość tak zrobił" rozmów telefonicznych, wpadek znanych ludzi itp. Filmiki? Wielkości znaczka pocztowego.

Skórki do Winampa - komputerowy program do odtwarzania plików mp3 był ówczesnym "must have" każdego właściciela blaszaka. Jedną z wielu jego opcji była możliwość zmiany wyglądu poprzez instalację "skinów". A metamorfoza wyglądała nieraz zaskakująco. I tak z tego:

Standardowa skórka programu Winamp
 można było zrobić to:

Niestandardowa skórka programu Winamp
I tak sobie czasem myślę, że to wszystko miało jakąś... magię. Dziś Internet to codzienność. Żaden luksus. Pobieramy z niego gigabajty danych miesięcznie, jego obecność w naszych domach traktujemy niemal jak fakt, że do domu doprowadzony jest także prąd i woda. Współczesna sieć to miliardowe inwestycje, giganci rynku. Miejsce, gdzie można zbudować karierę, zarabiać całkiem rozsądne pieniądze, szukać nowych klientów dla swoich usług. Miejsce, do którego jesteśmy przypięci niemal na stałe, bo oprócz PC do sieci podłączony jest także smartfon, smartwatch, telewizor... Staliśmy się ludźmi cyfrowymi, homo digitales. Kawiarenki internetowe nie mają racji bytu w tym systemie. Oczywiście istnieją jakieś niedobitki, jednak... to już nie to samo. Jesteśmy przesyceni treścią. I nikt z nas nie poczuje już tego, co czuło się wtedy, kiedy wracało się z kawiarenki z kilkoma dyskietkami w kieszeni, aby wieczorem móc przejrzeć ich zawartość. Ot, choćby w taki kwietniowy, pogodny wieczór jak dziś.




sobota, 2 kwietnia 2016

#wpieniony: 02 - Używanie stwierdzeń, których znaczenia się nie zna.

"Bynajmniej przyszłam, jej w ogóle nie było, a to znaczy że jest głupia, bo wyjątek potwierdza regułę, zresztą nawet jak coś powie to wiadomo - winny się tłumaczy! A ta jej sukienka... no o gustach się nie dyskutuje, ale jak ona może w takiej chodzić?". Znacie to? Znacie, znacie. Każdy zna. Nie da się nie zauważyć, że masa ludzi używa określeń, stwierdzeń i wyrazów, których znaczenia nie rozumie, a właściwej formy nie zna. 

Czemu ludzie to robią? Cóż, powody są różne. Najczęstszym powodem nie jest, jak się wydaje, chęć zabłyśnięcia czy potwierdzenia swojej elokwencji, ale.. kopiowanie. Ot, ktoś usłyszał, stwierdził, że ładnie brzmi i powtarza. Często nie wnikając nawet w to, co właściwie powtarza. Pewnego rodzaju stwierdzenia mogą zwyczajnie irytować, szczególnie jeśli nie są używane we właściwym kontekście. Stworzyłem więc taką małą listę. Każdy jej punkt powoduje u mnie mikrozawał, ból ósemek i kolkę wątrobową na raz. Bez zbędnego gadania, oto ona:

"Winny się tłumaczy"

Używane najczęściej w sytuacji, w której ktoś oskarżany o cokolwiek (słusznie, bądź nie), zaczyna wyjaśniać okoliczności. Wyświechtane, durne powiedzonko. Rozumiem, że kiedy używającego tego tekstu ktoś kiedyś oskarży o ludobójstwo, dzieciobójstwo i jazdę bez biletu, będzie milczał? Nie odezwie się ani jednym słowem, po prostu przyjmie jakieś kosmiczne zarzuty z pochyloną głową, no bo... winny się tłumaczy. I już. A figę! Winny, niewinny - każdy ma prawo złożyć wyjaśnienia odnośnie okoliczności tego, co jest mu zarzucane. To, że ktoś odpiera kretyńskie wręcz zarzuty, wcale nie przesądza o jego winie.

"O gustach się nie dyskutuje"

Owszem, dyskutuje się. Głównie o gustach. Prawidłowo użyte stwierdzenie powinno brzmieć raczej "o cudzych gustach się nie dyskutuje". Wtedy jest jak najbardziej prawidłowe, bo ostatecznie nie nam oceniać, co komuś się podoba. Jednak ogólna dyskusja o gustach jest jak najbardziej wskazana i... jest rzeczą totalnie powszechną. Myślę, że 90% procent ludzkich dyskusji to dyskusje właśnie o gustach. Z tym, że o własnych. Dyskutując, bronimy własnego stanowiska, a stanowisko nie wzięło się przecież z powietrza - składa się z naszego pozytywnego/negatywnego nastawienia do określonego przedmiotu. A nastawienie skąd się wzięło? Ano... wynika po części z naszego gustu. Reasumując - każda wymiana poglądów na określony temat, to dyskusja właśnie o gustach. Dyskutuje się więc o nich. I już. Nie należy tylko oceniać cudzych.

"Wyjątek potwierdza regułę"

Spotykane bardzo często, prawie zawsze w nieprawidłowym zastosowaniu. Zwykle w sytuacji, w której używający rozumie to w taki sposób - skoro ktoś posiada pewne (zwykle negatywne) cechy, jest to potwierdzeniem przynależności do grupy, do której chciałoby się go zaliczyć, a która takimi cechami się legitymuje (faktycznie bądź rzekomo). Coś na zasadzie "Pijak. I złodziej. Bo każdy pijak to złodziej". Tymczasem jest to totalna ślepa uliczka, bardzo daleka od właściwego znaczenia. A jakie ono jest? Bardzo proste. Wystarczy tylko rozwinąć zdanie. Wyjątek potwierdza regułę od której go utworzono. Inaczej mówiąc, istnienie wyjątku oznacza, że istnieje jakaś reguła, od której można tworzyć wyjątki. Dla przykładu - jeśli na drzwiach firmy widzimy naklejkę z informacją "W soboty i niedziele nieczynne" (wyjątek), to oznacza że w pozostałe dni tygodnia firma jest czynna (reguła). Jeśli pod zakazem wjazdu widzimy tabliczkę "Nie dotyczy mieszkańców budynku" (wyjątek) rozumiemy to tak, że dla innych osób zakaz nadal obowiązuje (reguła). I tyle. "Arek jest głupi, więc wszystkie Arki są głupie" się tu nie łapie. Zupełnie.

"Bynajmniej"

Wałkowane miliony razy, ale i ja powtórzę - "bynajmniej" nie jest zamiennikiem słowa "przynajmniej". Prawdę mówiąc, jest nawet jego przeciwieństwem. To po prostu zaprzeczenie - bynajmniej = wcale, w żadnym wypadku. Mówiąc więc "Jego nie było, ale bynajmniej ja przyszedłem" oznacza "Jego nie było, ale i ja wcale nie przyszedłem".

"Wina zawsze leży po obu stronach"

Totalna bzdura, najczęściej stosowana jako próba jakiegoś nie wiem... usprawiedliwienia ewidentnego sprawcy jakiejś negatywnej sytuacji? Próby złagodzenia jego winy przez rozłożenie jej po równo na niego i jego ofiarę? Wina rozkłada się... różnie. Wszystko zależy od konkretnej sytuacji. Są konflikty, w których wskazanie winnego jest ciężkie, są i takie, w których można jednoznacznie wskazać sprawcę, ale są i takie, w których obie strony po równo "dołożyły" do zaistniałej sytuacji. Tymczasem używający tego stwierdzenia próbują udowodnić, że w każdym konflikcie obie strony zawsze są winne. Upraszczając bardzo skomplikowane kwestie, z którymi spotykają się uczestnicy zdarzenia. Czy żona przemocowca jest winna, bo regularnie od niego dostaje łomot? No... według opisywanego twierdzenia tak, bo... przecież powinna od niego odejść, a że nie odchodzi to ponosi winę za sytuację, w której się znajduje. Chrzanić psychologię, chrzanić psychiatrię. Jest winna! Bo... tak powiedział Janusz, specjalista od relacji międzyludzkich.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

"Santa Maria madre dolorosa, on wymorduje całą chałupę!" czyli anatomia telenoweli.

Kolejny raz się dla Was poświęcam. Ryzykuję zdrowiem psychicznym, fizycznym i duchowym. Zagłębiam się w mroczną otchłań tych części naszej rzeczywistości, na które wielu z Was patrzy z grozą, niesmakiem... Nie myślicie nawet o tym, aby dotknąć tych strasznych obszarów choćby małym palcem lewej stopy. A ja? Ja robię to za Was. Wchodzę w to cały. Tym razem jednak przesadziłem. Nie wiem jak mocno to na mnie wpłynie, czym to się skończy. Ale zrobiłem to - obejrzałem kilka odcinków (Maestro! Creepy muzyka!) POŁUDNIOWOAMERYKAŃSKICH TELENOWEL... (Maestro! Chopin, "Marsz pogrzebowy", dla mnie...)

Pierwsze wrażenie - co się do jasnej cholery dzieje? Wybrałem trzy różne tytuły. Tymczasem nie zauważyłem pomiędzy nimi naprawdę żadnej różnicy. Naprawdę. Te seriale są do siebie tak łudząco podobne, że obejrzenie dwunastego odcinka "Wściekłego serca Lucesity", po nim trzynastej części "Zadumanej, zadufanej i zauroczonej", a na koniec pięćdziesiątego drugiego epizodu "Luisy Carmen Soledad Trinidad e Tobago Marii de Jesus de Santa Cruz eeee Macareny" to zalecana kolejność. Nie zgubimy wątku, bo jeśli coś wydarzyło się w pierwszym z wymienionych dzieł, będzie miało kontynuację w drugim, a zakończy się w trzecim. Przy odrobinie farta trafimy nawet na tych samych aktorów.
Tu jedna ważna uwaga rzeczowa. Nie należy mylić telenoweli z operą mydlaną. Opera mydlana charakteryzuje się tym, że składa się z kosmicznej liczby odcinków, a sensowne zakończenie fabuły musiałoby się oprzeć na wprowadzeniu jakiejś katastrofy, w której giną wszyscy bohaterowie, bo jest ich mniej więcej tylu ile odcinków, a każdy niesie ze sobą swój wątek. Telenowela to "powieść telewizyjna". I tak jak powieść jest zbudowana - zawiera początek, rozwinięcie akcji oraz zakończenie. O tym jak zostać bohaterem/bohaterką "tasiemca" pisałem w jednej z pierwszych notek na tym blogu. Bycie bohaterem telenoweli to jednak zupełnie inna bajka. Psia mać... staję się ekspertem... Nie chciałem tego, naprawdę...

Jako się rzekło - telenowela musi mieć bohaterów. I ma. I to jakich! Ano... takich samych. Każda. Oto zestawienie najpopularniejszych postaci, które występują w tego typu dziełach:

Ona

Musi być biedna. Nie, nie tak biedna, że po prostu brakuje jej kasy. Raczej tak biedna, że mieszka na wysypisku, w opuszczonym grobowcu, albo w kartonie po telewizorze LCD. Musi także posiadać imię. Krótkie, ale pamiętajcie, że to cholerna pułapka. Tak naprawdę, aby spisać listę wszystkich jej imion trzeba takiej ilości papieru, jaką zajmuje papierowe wydanie Wikipedii. We wszystkich językach. Rzecz jasna naszej bohaterce bieda wcale nie przeszkadza w tym, aby być piękną. To nic, że noc spędzona w pudełku do lekkich nie należy. To nic, że na co dzień chodzi się w łachmanach powiązanych jakimiś sznurkami. Jeśli spojrzymy na twarz biednej Onej, zauważymy nienaganny makijaż i całkiem modną fryzurę. Brud? No... parę maźnięć jakimś węglem gdzieś na policzku. Uzębienie kompletne i białe jak śnieg. Figura? Chodakowska może zapaść się pod ziemię ze wstydu.
Biedna Ona jest przez innych biedaków wprost uwielbiana. Zawsze otoczona gromadką dzieci, zwierząt i wszystkiego, co żywe i w miarę świadome. Funkcjonuje sobie w tych warunkach śmietniczo-uliczno-cmentarnych, ale nie trwa to długo. Bo oto na jej drodze pojawia się...

On

Nie jakiś tam zwykły "on". Nawet nie On, ON to minimum, a ON to najwłaściwsza forma. Dziedzic przeogromnej fortuny, podcierający się najwyższymi nominałami pesos, właściciel kilkudziesięciu świetnie prosperujących firm, dyrektor świata, kierownik Internetu, gość który na śniadanie wpieprza złoto, na kolację srebro, a na podwieczorek kaszankę z bitą śmietaną, kaczkę duszoną drzwiami i kartofle ze szpyrką. Jeździ (a tam... jeździ... wożą go!) bryką, o której świat nie słyszał. Ogólnie, co tu dużo mówić - wersal panie...
Ona pojawia się w jego życiu nagle i przypadkiem. Ot, choćby prosząc go o "pisiąt groszy". Oczywiście mamy do czynienia z miłością od pierwszego wejrzenia. Jak wygląda scena przedstawiająca moment zakochania się?

Kamera na nią: "Wielmożny panie, wspomóż pan sierotę, biedaczkę, córkę Szatana i motopompy. Mój ojciec umarł, potem zamordował matkę i poszedł siedzieć na sto lat..."
Kamera na niego: "Si...si... gdzieś tu miałem jakieś drobn... [cielęce_oczy_mode: on] jak masz na imię?"
Kamera na nią: "Nazywają mnie tu X, nie znam swojego prawdziwego imienia, pies zjadł mi dowód, kiedy miałam sześć lat..."
Kamera na niego: "Z czego żyjesz?" (Z handlu ropą naftową kurwa... -.- Na giełdzie se czasem zagram, ale to jak jakieś drobne mam...)
Kamera na nią: "Jestem sierotą, biedaczką, od roku nic nie jadłam, ja nawet nie wiem jak jedzenie wygląda, a woda... tu na ulicy nie mamy takich luksusów..."
Kamera na niego: "Tu jest moja wizytówka... powiedz... co umiesz? Jeśli chcesz pracować w mojej firmie na stanowisku zastępcy szefa zarządu, po prostu zadzwoń..."
Kamera na nią: "Jestem sierotą, biedaczką, nie umiem nawet czytać... A co umiem? Skończyłam z wyróżnieniem Massachusetts Institute of Technology, Harvard, Oxford i jeszcze kilka trudnych nazw (znam), oczywiście zadzwonię..." (Dwa razy w rynnę, raz w parapet, albo zębami na mrozie...)

On i Ona spotykają się w hacjendzie. A hacjenda... no ludzie, cuda w tej budzie! Woda w ścianie, sranie w porcelanie, gumoleum na podłodze. I...

Ta Zła

Ta Zła od razu wie, że Ona jest sierotą, biedaczką, a pojawienie się w hacjendzie "prostaczki" pokrzyżuje wszystkie plany usidlenia Jego. Bo oczywistą rzeczą jest, że Ta Zła leci na Niego niczym stado dzików na obierki. A "prostaczka" oczywiście kręci się wokół Niego cały czas, więc wkurw osiąga granicę ostateczną. Ta Zła postanawia ją POGRĄŻYĆ.
Tak. Określenie "pogrążyć" pada z jej ust z częstotliwością czterdziestu dwóch razy/odcinek.
Co jeszcze charakteryzuje Tę Złą? Wypowiadanie wszystkich swoich myśli na głos. Wiadomo, w telenowelach jest to na porządku dziennym, ale Ta Zła przoduje. Przykład?

On (Manuel Vittorio Macuttas-Posampas): "Nigdy nie odbierzesz mi prawa do miłości! Nigdy! Kocham Estrellę Marię Manuelę Rebekę Victorię! [przeciętny słuchacz pomyśli "Zdecyduj się kurwa chłopie, którą! Ale nie... my specjaliści wiemy, że to o jedną biega...] Ja... ja chcę ją... POSIĄŚĆ!"
Ta Zła: "Nigdy tego nie osiągniesz Manuelu Vittorio Macuttasie Posampasie. Nigdy!"
On: stoi półtora metra od Tej Złej. Jak rozpoznać, że to już "głośne myślenie" a nie ciąg dalszy dialogu? Aktorzy są od siebie odwróceni. Ta Zła:
"O nieee Manuelu Vittorio, o nieee! Prędzej zabiję siebie, ciebie i spalę tę norę, a potem uduszę tę twoją prostaczkę, wytarmoszę ją za kudły, a o 14:21 dodam jej truciznę (cyjanek potasu, który zdobędę od mafioza imieniem Sanchez zamieszkałego tu i tu) do obiadu, niż pozwolę, aby ktokolwiek mi cię odebrał. Kocham cię Manuelu Vittorio, kocham i pożądam!". Wszystko tak głośno i wyraźnie, że sąsiedzi dwie ulice dalej już dzwonią na policję. Mauel Vittorio NIC nie słyszał.

Tę złą rozpoznamy od razu. Nigdy się nie uśmiecha, a jeśli już to tak paskudnie, że obnaża przy tym dziąsła do samych ósemek. Ubiera się na czarno. Chodzi w kapeluszu. Jej pojawieniu się towarzyszy niepokojąca muzyka - fani "Muminków" wiedzą o czym ja mówię.
Cały ten bajzel obserwuje z boku nie kto inny jak...

Ksiądz

Postać kapłana katolickiego to must have każdej porządnej telenoweli. Jaką rolę odgrywa tu Ksiądz?
Otóż... Ksiądz WIE. Co wie? COŚ WIE. To Ksiądz najczęściej jest tą postacią, która informuje o tym, że główny bohater jest przecież bratem własnego ojca od strony matki, więc z zapisanego mu majątku nie dostanie złamanego peso. To Ksiądz zna historię Jej. Wie, czemu znalazła się na ulicy, wie kim jest jej matka, babka, brat i instruktor nauki jazdy. Wie wszystko. Ale milczy. Do czasu.
Do czasu, kiedy powoli zbliża się ostatnie dziesięć odcinków, więc wreszcie wypadałoby się jakoś odezwać, bo ci wszyscy debile w końcu się pozabijają. Scena wyznania prawdy poprzedzona jest rzucaniem się księdza po plebanii, ociekaniem potem, modlitwami, przekleństwami, kolejnymi modlitwami, kolejnym rzucaniem się po plebanii i rozdupceniem sterty naczyń. Z czego to wynika?
Ano z tego, że ksiądz kiedy się DOWIEDZIAŁ złożył przysięgę, że dotrzyma tajemnicy. Ale przecież widzi chłopina gołym okiem, że oni wszyscy zaraz wymordują się tępymi nożami, więc do takiej rozpierduchy dopuścić to chyba jednak większy grzech niż złamać przysięgę. Więc ją łamie.

To jest jak wybuch granatu w składzie benzyny. Rozwiązanie akcji wygląda następująco:

- Ta Zła staje się ofiarą własnych niecnych planów. Jeśli dodała truciznę do napoju, wypija ten napój na srogim kacu i wali z kopytka w kalendarz. Krzycząc oczywiście "No! No! To nie miało być tak! To prostaczka miała zdechnąć! Nie ja! Nie jaaaa!"

- On i Ona biorą ślub. Wesele wygląda fascynująco. Z jednej strony elita w garniturach wartości nowego Maybacha, z drugiej towarzystwo z ulicy. Small talking na takim weselu: "Jose, a jak tam akcje twojej firmy? Pamiętasz, zakładaliśmy się o milion peso, że spadną i spadły, haha płacisz! Co? Nie masz drobnych?" "Mamo, mamo, bo Lucia zjadła kurczaka, nie zostawiła nawet kości" "Którego?" "Tego kolorowego, z klatki" "Ale to nie był kurczak synku, to papuga..." Komunikat z megafonu: "Uprasza się gości od strony pani młodej o nie załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych pod stołem..."

I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

FIN.