wtorek, 9 grudnia 2014

Jestę alternatywny, czyly fejsbók jezd gópi (?)

Serwisy społecznościowe właściwie od początku swojego istnienia budziły kontrowersje. Wiele mądrych głów z zakresu psychologii oraz socjologii zastanawiało się, co właściwie przyciąga ludzi do takich miejsc w Internecie. Jedni twierdzili, że to naturalne - człowiek jest zwierzęciem stadnym, więc dąży do socjalizacji. Drudzy z kolei stwierdzali, że popularność portali społecznościowych to znak czasów, a więc moda na powszechny ekshibicjonizm. Byli tacy, którzy od razu stawali się fanami takich miejsc, są w końcu i tacy, którzy za żadne skarby świata nie chcą mieć tam konta. Mój dzisiejszy wpis skupi się właśnie na tych ostatnich. Chciałbym skupić się na argumentach podnoszonych przez przeciwników "społecznościówek", przeanalizować je i... po raz kolejny stać się advocatus diavoli, a więc spróbować je obalić. Zanim jednak to zrobię, przedstawię swoje stanowisko. A będzie ono zawierało się w jednym, jedynym zdaniu: "Nie ma rzeczy złych, są tylko rzeczy niewłaściwie wykorzystane". Poniższe opinie dotyczą w głównej mierze najpopularniejszego social medium, a więc Facebooka, jednak argumenty stosowane są przeciwko innym, mniej popularnym serwisom.

1) "Nie lubię portali społecznościowych, bo ludzie wrzucają tam idiotyczne treści i uprawiają psychiczny, a często i fizyczny ekshibicjonizm"

Zauważ drogi przeciwniku, że zasada działania większości serwisów społecznościowych opiera się na przeniesieniu w świat wirtualny powiązań ze świata realnego. Mówiąc wprost - to nie serwis sam z siebie generuje treść, generują go jego użytkownicy. Zawartość, jaką Ty oglądasz, jest tworzona przez... Twoich znajomych, rodzinę i przyjaciół. Konto na FB posiadam od kilku dobrych lat. Ani razu nie spotkałem się z treściami, o których wspomina ten argument. Nie widziałem gołej dupy koleżanki, nie zauważyłem, aby ktoś z mojej rodziny rzygał pod stół na imprezie, podobnie żaden kolega, kuzyn, kuzynka czy ktokolwiek z moich znajomych nie pozował też przy nowym samochodzie z miną "co hołoto? A wy nadal pełnoletnią Corsą 1.2 w gazie?". Dziwne, nieprawdaż? Ano wcale nie dziwne. Może ja po prostu mam normalną rodzinę, znajomych i przyjaciół? Jeśli Ty drogi przeciwniku obawiasz się, że zobaczysz coś takiego, nie mów że to np. Facebook jest zły. Uświadom sobie, że coś nie tak jest z ludźmi, których znasz. To oni mają kompleksy, to oni cierpią na brak atencji i to oni będą taką treść umieszczać. Nie są tacy na co dzień, a na FB wstępuje w nich diabeł? Nic w nikogo nie wstępuje - albo słabo ich znasz, albo zbytnio idealizujesz.

2) "Portale społecznościowe to złodzieje czasu! Ludzie od nich się uzależniają i zamiast robić coś kreatywnego, przesiadują tam godzinami"

Człowiek to takie dziwne stworzenie, które jest w stanie uzależnić się od WSZYSTKIEGO. Uzależnia alkohol, robią to narkotyki, seks, internet, szybka jazda, jedzenie... Mógłbym wymieniać do jutra. Nie oznacza to jednak, że sam fakt istnienia tych rzeczy to zło wcielone. Czy fakt istnienia alkoholu powoduje, że każdy stanie się alkoholikiem? Nie. Czy to, że na czarnym rynku znajdziemy dowolny narkotyk, powoduje że staniemy się ćpunami? Nie. Czy w końcu fakt, że społecznościówki istnieją, powoduje że każdy internauta wcześniej czy później uzależni się od nich? Oczywiście, że nie. Aby wystąpiło uzależnienie od czegokolwiek, potrzeba wielu nakładających się na siebie czynników. Czynników, które działają zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz uzależnionego. W grę mogą wchodzić również zaburzenia osobowości, a to kolejna iskra na proch nałogu. Paracelsus napisał, że wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną - to dawka czyni truciznę. Ale dawkę ustalamy MY. Samo istnienie dawkowanej substancji nie jest powodem uzależnień.

3) Portale społecznościowe zniszczyły niejednemu życie.

Po raz kolejny argument, który niejako nadaje cechy ludzkie programowi. Bo czym innym jest taki FB jeśli nie aplikacją internetową, serwisem budowanym przez ludzi i obsługiwanym przez ludzi? Skoro portal społecznościowy zniszczył komuś życie, to jeśli ktoś ulegnie śmiertelnemu wypadkowi na drodze, czemu do więzienia trafia kierowca? Przecież to samochód bezpośrednio uderzył i zabił. Ano dlatego zapuszkowano kierowcę, bo samochód jest jedynie bezwolną maszyną. Bez woli kierowcy nie poruszy się ani o centymetr, również nikogo nie zabije. Identycznie jest z FB - to tylko bezwolny serwis. Jeśli kogoś przy jego pomocy oczerniono czy skompromitowano, to zrobiono to tylko i wyłącznie przy jego pomocy. Ale zrobili to ludzie, wrogowie danej osoby. Ktoś powie, że gdyby ofiara i sprawcy nie mieliby tam konta, do sprawy by nie doszło. Oczywiście, że by doszło. Tyle, że w inny sposób. Popatrzymy - aby komuś zaszkodzić, wcale nie potrzeba portali społecznościowych. Wystarczy to, co mamy w siebie "fabrycznie wbudowane" - mózg i usta. To wystarczy, aby np. rozpuścić plotkę, postawić kogoś w złym świetle, a idąc tą drogą - zniszczyć lub uprzykrzyć mu życie. Jeśli komuś bardzo zależy, aby trafić w swoją ofiarę, zrobi to bardzo skutecznie, nie dotykając nawet małym palcem nie tylko klawiatury komputera, ale jakiegokolwiek urządzenia elektronicznego.
Podobnie z innymi przejawami rzekomego złego wpływu takich portali. Ot, choćby zdrady. Prosta historia - było sobie małżeństwo, on albo ona założyli konto na "społecznościówce", odzyskali kontakt ze swoją starą miłością sprzed lat, BUCH! Zdrada! Kto winny? Nie on, bo przespał się z tą kobietą. Nie ona, bo poszła do łóżka z tym gościem. Winny portal społecznościowy! W kajdany i pod sąd... Pytanie, czy do zdrady doszło by, gdyby nie FB? Oczywiście. Zdrada to głębszy problem z punktu widzenia psychologii, nie będziemy go w tym momencie rozbierać na czynniki pierwsze (może kiedyś poświęcę temu wpis i coś tam sobie rozbierzemy :) ), jednak po raz kolejny wina leży po stronie człowieka i jego psychiki. Serwis to tylko narzędzie do wykonania tego, co jeden wykona bez problemu, drugi zaś nie wykona wcale. Zwalając winę na portal, musimy także zgodzić się z argumentacją, że każda gospodyni domowa to potencjalna morderczyni, w końcu w każdej kuchni ma do dyspozycji przynajmniej kilka porządnych noży.

4) Portale społecznościowe niszczą kontakty międzyludzkie. Rozmowa online to nie to samo, co rozmowa na żywo. Ludzie wolą rozmawiać przez sieć, niż robić to w "realu".

Problem tak stary, jak komunikacja na odległość. Podobnie mówiono o liście, bo historia zna przykłady ludzi, którzy wysyłali ich przez całe życie tysiące, przy czym często ich odbiorcę na żywo widzieli zaledwie kilka razy w życiu, to samo mówiono też o telefonie. Nikomu nie jest przecież obcy widok znany choćby z filmów, często i z życia - nastolatka "wisząca na słuchawce" i rozmawiająca z przyjaciółką o totalnych pierdołach. Grzmiano w ten sposób także o mailu. Teraz dostają po głowie portale społecznościowe. A jednak te kontakty nie umarły, ludzie nadal spotykają się na żywo, rozmawiają na żywo, ba! Nawet łączą się w pary, zakładają rodziny, mają dzieci... Pamiętajmy, że rozmowa online i rozmowa w cztery oczy to dwa zupełnie różne typy komunikacji z charakterystycznymi dla siebie cechami. Rozmawiając w cztery oczy bardzo często ciężko jest się zupełnie otworzyć przed kimś, choćby znało się go latami. Jednocześnie rozmawiając online ciężko ukazać jest określone emocje. Są tematy, które można poruszyć online, są i takie, których poruszyć w ten sposób się nie da. Podobnie jak podczas rozmowy "in real". Żaden z tych typów rozmów nie jest lepszy od drugiego, dopóki rozmówcy godzą się na określoną formę i są z niej zadowoleni.

Powyżej przedstawiłem cztery, najczęściej spotykane argumenty. Zgadzacie się z nimi? Nie? Zapraszam do dyskusji i komentowania. A wpis będzie dostępny tradycyjnie również w Świątyni Zła i Głupoty - na Facebooku :)







sobota, 29 listopada 2014

"Złote lata 90" czyli łyżka dziegciu w garniec miodu. Część I.

Od dłuższego czasu w sieci możemy zaobserwować modę na gloryfikowanie minionych epok. Jedną z tych wychwalanych pod niebiosa epok są lata 90 XX wieku. Portale społecznościowe wprost kipią od obrazków, zdjęć i przemyśleń odnośnie tamtych czasów, do łask powracają napoje pite w tych czasach, współczesna młodzież oburza się, że przecież oni też na swoje czasy nie narzekają, w odpowiedzi słyszą, że "gimby nie znajo" i tak to się moi drodzy obraca. Przyznam, że dość długo zwlekałem z napisaniem tej notki. Zastanawiałem się, jak ugryźć temat i opisać obiektywnie epokę, na którą przypadło moje dzieciństwo. Nie jest bowiem rzeczą dziwną, że na czas własnego dzieciństwa każdy lubi spojrzeć przez zaburzające obiektywizm różowe okulary. Przemyślałem sprawę, odnalazłem wszystkie "zady i walety" i teraz już wiem. Cytując klasyka, po prostu "powiem jak jest", a raczej jak było. Bez zbędnych uładzeń, bez wynoszenia na ołtarze. Chciałbym także rozprawić się z niektórymi mitami o "dawnych, lepszych czasach". Słuchajcie więc, bo oto ja, świadek epoki zaczynam zanudzać. I to jak! Przeprowadzając wywiad z samym sobą! :)

P.s. Chwała blogom! Za zbyt częste przeprowadzanie wywiadów z samym sobą w realnym świecie można co najwyżej zarobić jakieś ciekawe rozpoznanie, które według kodu ICD-10 będzie zaczynało się literką F... ;)


Dzień dobry...

Ano dla kogo dobry, dla tego dobry. Ale niech będzie, że dzień. A czy dobry, to już proszę pana zależy. No ale dobrze, depresyjne nastroje zostawmy, bo przecież wracamy do [wybuch fajerwerków, publika wyje z radością kopulującego orangutana] [confetti spod sufitu] LAT DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH! [smród siarki po fajerwerkach, ktoś się dusi, ekipa z zoo szuka orangutana] [co ja mam cholera w tym oku... a... confetti...].

No właśnie... Lata 90... Kiedy to było?

Dawno proszę pana. Dość dawno. No ale nie aż tak znowu. Mniej więcej wtedy, kiedy nieboszczka komuna wydała ostatnie tchnienie, skończył się rok 1989, rok przemian, Polska odzyskała (przynajmniej tak się mówi) wolność. Od roku 1990 do 1999 mieliśmy, proszę pana te właśnie osławione lata dziewięćdziesiąte XX wieku.

Czyli czasy, w których każdy był szczęśliwy.

Niech pan pokaże mi czasy, w których każdy był szczęśliwy to dam panu dychę. A! Niech stracę. Piętnaście złotych. Przepraszam... jesteśmy na początku lat 90, hiperinflacja szaleje. Daję 150 tysięcy polskich złotych. Takie czasy pełnego szczęścia nie istniały NIGDY. Lata dziewięćdziesiąte to okres naszego dzieciństwa, a pamiętajmy, że nie każdy to dzieciństwo miał idealne. Ten czas to także czas upadku wielkich zakładów pracy. Wzrasta bezrobocie. Jedni radzą sobie, korzystają z wolności gospodarczej i zakładają biznesy. Inni załamują się, sięgają po "pocieszycielkę" w płynie, są sfrustrowani. Wyładowują frustrację na dzieciach. Bo jedni  i drudzy, proszę pana, mają dzieci. Czy dziecko biznesmena na dorobku i alkoholika będzie tak samo szczęśliwe? Nie. To się nie zmieniło, tak jest i dziś. Powszechne szczęście nie istniało w żadnych czasach. Problemy skrzętnie ukrywane przed opinią publiczną przez PRL nagle okazały się namacalne, prawdziwe. Ćpun z dworca...

Kto?! Skąd?!

Właśnie on, właśnie z niego. Ćpun z dworca istniał naprawdę. Nie był już mitem wymyślonym przez wrogów socjalizmu. I swoją niemityczną strzykawką ładował sobie w niemityczną żyłę niemityczną działę niemitycznego kompotu. I jakoś w nowych czasach trzeba to było przełknąć. Oczywiście jako dzieci nie mieliśmy pojęcia, co jest grane. Czemu ten typ coś sobie wstrzykuje. Albo czemu ci łysi goście gonią tego z czubem na głowie...

Skini gonią punka?!

Robią to. Nie tylko zresztą oni. Mnogość subkultur powodowała, że wiele z nich żyło ze sobą w odwiecznym konflikcie. Punk nie lubił skina, skin punka, punk japiszona w garniturze, depeszowiec mógł oberwać od skina, a oni wszyscy od jakiegoś narwanego chuligana, bo nie byli za tą drużyną, za którą na danej dzielnicy być należało. Prawdę mówiąc, w mordę można było zarobić choćby za to, że było się właśnie z innej dzielnicy, bo "wojny międzyosiedlowe" to było takie "neverending story" - "oni wpieprzyli nam to my im, bo my im kiedyś, więc oni nam teraz, ale my się jeszcze zemścimy, chyba że przyjedzie policja i wpieprzy i im i nam po równo wszystkim". O problemie przemocy wśród młodzieży dopiero zaczynało się głośno mówić.

Ale młodzież była lepsza?

Młodzież proszę pana jest zawsze taka sama. Są wśród niej ogarnięte przypadki, a są i pozbawieni mózgowia imbecyle. Wtedy było podobnie. Oczywiście panowały pewne zasady, których dziś próżno szukać, ale tylko dlatego, że zostały one wyparte przez zupełnie inny styl życia. Podejście do życia. Często powtarza się, że na podwórku starsi pilnowali młodszych. Owszem, tak było. Ale byli też tacy, których upilnować się nie dało, zresztą nikt nawet nie próbował. Można upilnować małolatów, którzy przesadzają z głupią zabawą, czy zareagować, kiedy "solówa" [bójka 1:1 według określonych zasad] polega na oklepywaniu bezbronnego, bliskiego płaczu przeciwnika. Ale czy da się upilnować młodego patola, który w wieku 8 lat jara papierochy jak smok, wącha klej czy benzynę, a na widok dziewcząt wydobywa ze spodni oprzyrządowanie i symuluje masturbację? Nie! A tacy byli. Upilnować ich nie mógł nikt, bo... po prostu się bał. Jeśli ten dzieciak mówił "odwal się, bo powiem bratu i cię zapierdoli" to faktycznie, brat mógł zapierdolić. Bo był po prostu bardziej rozwiniętą wersją małego patola. A wie pan, kim dziś jest ten mały patol?

Kim?

Prawie trzydziestoletnim bandytą, który żyje z tego, co komuś zginie. Gdyby lata 90 faktycznie były tak "złote" jak się to przedstawia, to gość nie sprawiałby dziś problemów, byłby niemal wzorcowym obywatelem. Uchroniłaby go od tego jakaś "magia" czasów w których się wychowywał.  A nie uchroniła. Podobnie skończy dzisiejszy małolat, zachowujący się w identyczny sposób, bo to nie czasy w których człowiek się wychował, a to JAK został wychowany definiuje bliższą i dalszą przyszłość tego człowieka.

Panie, a daj pan spokój! Przemoc, narkomania, patologia... no horror jakiś. Przecież tego nie było! Przynajmniej ja nie widziałem...

A powietrze pan widzi? A? Nie. A jeszcze jakoś gadamy, skoro pan oddycha. Czyli powietrze jest, chociaż go nie widać. Przyczyna jest prosta. Jako dzieci nie zwracaliśmy na to wszystko uwagi, być może nawet nie mieliśmy zielonego pojęcia, że takie rzeczy się dzieją. Coś tam zauważaliśmy, coś może i przeszło przez myśl. Ale kto by się wtedy nad takimi rzeczami zastanawiał, skoro trzeba było budować bazę. Wspólnymi siłami, bo taka była najlepsza.

Czyli jednak nie było tak źle - podwórko likwidowało podziały, zazdrość i "lepszość" nie istniała.

Wszystko zależy od tego jak byśmy na to spojrzeli. W bardzo młodym wieku podziały faktycznie nie istniały, ale im człowiek był starszy, tym więcej zauważał. Grubość portfela także. Wbrew pozorom zdarzali się na podwórkach i tacy, którzy po prostu lubili szpanować. Nie brakowało też takich, którzy dali się na ten szpan "kupić". Ktoś miał składaka. Kultowe dziś Wigry 3 albo Jubilata 2. Ale był też ktoś, kto miał "górala z kozą" i "osiemnastoma przerzutkami", do tego "na grubej ramie", a już klękajcie narody jeśli z "liczniczkiem". Wiadomo kto był bardziej lubiany i to takim pierwszym "fałszywym" lubieniem. Choćby za to, że kolega daje się czasem tym swoim "Ferrari" "karnąć".

Rowery... Miałem Wigry, Jubilata, miałem i kilka różnych "górali"... Dzieciaki ogólnie wtedy więcej się ruszały, bardziej lubiły sport, aktywność. A dziś? Smartfon, komputer, konsola... Chociaż konsola... był przecież Pegasus! Ale się tłukło!

Przede wszystkim wielkim mitem jest to, że gdyby przenieść nas z lat 90 do roku 2014 i pokazać możliwości współczesnych rozrywek elektronicznych to nadal z własnej woli wybralibyśmy podwórko. To podwórko było na nas niejako "wymuszone". Na złe to nikomu nie wyszło, ale pytanie czemu było ono "wymuszone"? Ano temu, że świat rozrywek elektronicznych (pomimo, że dość ubogi w porównaniu ze współczesnym) przyciągał, jednak to rodzice kontrolowali, jak długo możemy sobie na nie pozwolić. Komputer miało niewielu, bo nie była to tania rzecz. Prawdę mówiąc - bardzo, bardzo droga. Pegasusa miało oczywiście nieco więcej osób. Ale tu z kolei aktywność ograniczała sama technologia - konsolę należało podłączyć do telewizora, w latach 90 w większości domów telewizor był jeden. I teraz tak - trzeba się nim jakoś podzielić. Oczywiście ważniejsze będzie to co oglądają rodzice, dziadkowie. Pograć można wtedy, kiedy TV nie jest używany. A że jest jeden, używany jest praktycznie cały czas. I to nas wyganiało na podwórko. Niejeden z nas jednak marzył, aby zabawy z podwórka móc chociaż trochę urealnić. Zamiast udawać, że rower to samochód, móc się ścigać "prawdziwym" samochodem. Zamiast bawić się w wojnę, faktycznie postrzelać z "prawdziwego" cekaemu. Rzecz jasna to rozwijało wyobraźnię, tylko nawet najlepsza wyobraźnia to nie to samo co prawdziwe lub zbliżone do prawdziwych doznania. Era powszechnej elektronizacji dała to wszystko jak na talerzu. Nie dziwmy się więc, że dziś dzieciaki lubią sobie pograć, skoro mają to na wyciągnięcie ręki i to w doskonałej jakości. Pierwszego w życiu Pegasusa widziałem (i nawet grałem na nim) u mojej kuzynki. Młody wiek, ale "wooow" było potężne. W międzyczasie pojawiła się na to moda, wraz z nią - podróbki o wiele tańsze od oryginału. Dostałem swój egzemplarz, grałem. Koledzy też grali. Szał. Ale któregoś dnia, właśnie z kolegami mieliśmy okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć, co oferuje PSX, a więc konsola Sony PlayStation. Ilość liter "o" w słowie "wow" wyczerpałaby dozwoloną liczbę znaków przy tworzeniu jednego wpisu na tym blogu. Zareagowaliśmy tak wszyscy. Tak... dzieci lat 90... To było to! Dziś gry z PSX, ba! Nawet PS2 to zlepki pikseli. Wtedy dla nas była to filmowa grafika. A dziewczyny miały tamagochi.

Ale o tym, czym to było i z czym się to jadło, jutro, ok?

Ano, jak pan już mi tu chrapiesz... To niech będzie, że jutro...




C.D. mam nadzieję N :)
 















wtorek, 28 stycznia 2014

Pasożytnictwo, czyli "słuchaj, jest taka sprawa".

Mówi się, że najlepiej uczyć się na cudzych błędach. I jest to w mojej opinii najczystsza prawda. Niech więc ten wpis będzie nauką opartą na moich błędach, przeznaczoną dla Was.
W czym rzecz? Zapewne wielu z Was spotkało się w swoim życiu z pewnym typem ludzi. Ludzi, którzy pojawiają się tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebują, a kiedy potrzeba ustaje, znikają. Często powoduje to zdenerwowanie, poczucie zawodu, pewną frustrację. Ja również takich ludzi spotykałem. I doświadczałem tego samego zestawu uczuć. Do czasu. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, co tak naprawdę kieruje tymi osobami oraz jaki jest mechanizm ich działania. Po przeanalizowaniu ich zachowań doszedłem do wniosku, że główny problem nie tkwi we mnie ale w nich. Jeśli więc obwiniacie się, że takie ich podejście to wasza wina, zapamiętajcie - to, że jesteście wobec kogoś w porządku, nie jest winą. Wina leży wyłącznie po stronie tego, kto waszą postawę wykorzystuje. A kim on jest? Poniżej kilka prawd, które pozwolą Wam to zrozumieć. Otóż:

Pasożyt nie jest kolegą/przyjacielem.

Nie jest, choć oczywiście sam wielokrotnie to podkreśla. Wśród kolegów, a tym bardziej przyjaciół panuje pewne niepisane porozumienie, które opiera się na tym, że bliskiej osobie się w żaden sposób nie szkodzi, nie wywołuje się w niej poczucia dyskomfortu. Nie nadużywa się także jej cierpliwości, chęci pomocy. Koleżeństwo i przyjaźń, podobnie jak miłość, to wymiana, układ w którym jedna osoba może liczyć na drugą i wzajemnie. Tu tego nie ma. Pasożyt potrafi wyłącznie brać. Poproszony o pomoc wyparuje.


Pasożyt jest manipulatorem.

Pasożyt to nikt inny, jak... haker naszego umysłu. Najpierw szuka naszych słabych stron, stara się do nas zbliżyć na tyle, aby te słabe strony poznać, a następnie uderza. Kiedy już się "włamie", wydobywa z podręcznego przybornika cały zestaw narzędzi dostosowanych do zastanej sytuacji. Wie, kiedy należy nas pochwalić, wie kiedy trzeba zganić. Jak wspomniałem wyżej, wprost uwielbia używanie wielkich słów. Uwielbia udawać zainteresowanego naszym życiem, byle... nie za długo. Bo przecież czeka usługa, którą mamy dla niego wykonać, tak więc gładko przechodzi do rzeczy. Pasożyt to AKTOR. Często całkiem dobry aktor, który świetnie potrafi wcielać się w przeróżne role. Robi to zupełnie świadomie. Wie, kiedy zagrać skrzywdzonego przez cały świat, a kiedy wrzucić na luz. Im pewniej się czuje, tym mniej ostrożności w jego zachowaniu. Tak jak kiedyś prosił, tak teraz wymaga, bo przecież... jesteśmy jego przyjaciółmi i mamy obowiązek. A że on znika i krótko mówiąc, ma nas w dupie? Cyk! I już mamy odtwarzanie roli "jestem wiecznie zapracowany, nie mam czasu, a tak w ogóle to już muszę lecieć, bo jestem tak zmęczony, że zaraz chyba umrę". 


Pasożyt to kolekcjoner.

Wiemy już, że pasożyt lubi "wielkie słowa". Otóż te wielkie słowa to nic innego jak fałszywy środek płatniczy. Niby dostajemy do ręki banknot, niby wydaje nam się, że jest coś wart, ale w pierwszym lepszym sklepie okazuje się, że to bezwartościowy świstek papieru. Tyle, że pasożyt takich właśnie fałszywek używa do kupowania całej kolekcji ludzi. Nie, nie jesteśmy "jedynymi w swoim rodzaju, bo tylko my możemy pomóc, bo wszyscy to debile, którzy się nie znają". Te słowa pasożyt skieruje do każdego, od kogo będzie czegoś potrzebował. Jego umysł to regał z półkami, na których poustawiane są kupione za fałszywki eksponaty. Kolekcja jest podzielona tematycznie. Tu stoi ten, który dobrze pisze wszelkie prace pisemne, tam gość, który robi dobre zdjęcia, jeszcze gdzieś indziej spec od naprawy komputera czy samochodu, a tam z boku... o, to jest okaz! Doskonały śmietnik emocjonalny, któremu można się wyżalić ze swoich problemów. Dobry kolekcjoner o swoją kolekcję dba, jednak pasożyt niezbyt się do niej nie przywiązuje, bo wie, że jeśli któryś element zniknie (bo zmądrzeje), zawsze na jego miejsce wskoczy następny. Rzecz jasna, kiedy zauważy ten etap mądrzenia, będzie walczył, aby okaz mu się nie wymknął.

Pasożyt nie daje nic w zamian.

A przynajmniej nie daje nic wartościowego. Na tym właśnie polega pasożytnictwo. Zawsze to my włożymy więcej pracy w usługę, niż na jej wykonaniu skorzystamy. Jedyne na co możemy liczyć, to właśnie wielkie słowa o naszej wspaniałości, niezastąpioności. Jak już wiemy, słowa te mają nijaką wartość, bo słyszą je wszyscy wykonujący usługi dla pasożyta. I każdy z nich dostaje tyle samo, czyli oprócz tych słów - nic. Jeśli nam wydaje się, że ktoś dostał coś bardziej wartościowego od nas, to znaczy, że on wcale tego nie dostał, a jedynie było kluczem do kolejnego poziomu wykorzystywania.


Pasożyt się nie zmienia i nie ma wyrzutów sumienia.

Naprawdę. On lubi ten styl życia i nie zamierza z niego rezygnować. Można go tu porównać do złodzieja, który lata doskonalił swój "fach", wielokrotnie za swoje występki siedział w pudle, ale i tak na widok "okazji" zaswędza go ręce, a w sklepie zawsze będzie kalkulował, czy opłaca się kupić, czy ukraść. Kradzież jest częścią jego umysłu. A częścią umysłu pasożyta zawsze będzie korzystanie przy największym zysku i najmniejszym nakładzie energii. Wyrzuty sumienia? Nigdy. Choćby dlatego, że wykorzystywani przez niego ludzie tak naprawdę nie są w jego opinii ludźmi, a narzędziami. A czy ktoś ma wyrzuty sumienia, bo w czasie korzystania z młotka złamał rękojeść? Nikt. To narzędzie. Popsuło się, zużyło, więc kupimy nowe.


A co robić, kiedy już to wszystko wiemy? Przede wszystkim na etapie otrząsania się, NIE MIEĆ POCZUCIA WINY, bo nie robimy nic złego. Nasze działanie musi być zdecydowane, bo to my pozbywamy się problemu.