czwartek, 21 kwietnia 2016

Odpływają kawiarenki czy siedem złotych za godzinę

Jakiś rok temu podczas zakupów zwróciłem uwagę na pewną promocję. Otóż pewna znana marka spożywcza przy współpracy z równie znanym operatorem komórkowym zaproponowała klientom pewien układ - kupujesz, drogi kliencie, batonik za około 2 złote polskie, a na wewnętrznej stronie opakowania nadrukowany jest kod, pozwalający uaktywnić mobilny pakiet internetowy. Pakiet nieduży, aktywny dobę, jednak... kiedy tak głębiej się nad tym zastanowiłem, to stwierdziłem, że to już TEN moment. Moment, w którym dostęp do sieci spowszedniał tak bardzo, że uzyskać go możemy nawet podczas codziennych, drobnych zakupów. Kupując pojedynczy, całkiem dobry zresztą, batonik. 

Wiem co pomyślą teraz młodsi czytelnicy. "Dziękujemy kapitanie Oczywisty, proszę, weź ten kamień na znak naszej wdzięczności!". Wiadomo przecież, że dziś już nawet batonika kupować nie trzeba, bo każde szanujące się miejsce publiczne MUSI być objęte zasięgiem darmowej sieci WiFi. Inaczej pozostałe miejsca publiczne będą je wytykały palcami i nie będą chciały się z nim bawić. Wiadomo, że podobnie jest w świecie smartfonów - smartfon bez dostępu do netu to trochę jak sławetna Miriam - piękne ciało, wysoka inteligencja, ale jednak COŚ się nie zgadza. Wiadomo także, że (według danych z roku 2015) 70% polskich gospodarstw domowych podłączonych jest do światowej pajęczyny i notujemy w tym temacie tendencję wzrostową. Ja to wszystko wiem. Naprawdę. Tylko dla mnie, dzieciaka wychowanego w latach dziewięćdziesiątych, cały ten rozwój nadal jest czymś na swój sposób niezwykłym. Przecież nie tak dawno w pasażu tego samego hipermarketu, w którym zauważyłem ten batonik, mieściła się... kawiarenka internetowa! Świątynia wszystkich spragnionych dostępu do Wielkiego Świata przez cienki kabelek.
Tak więc droga młodzieży! Usiądźcie i posłuchajcie, jak to drzewiej bywało! A bywało, oj, bywało...

Pierwszy kontakt z Internetem? Późna podstawówka, lekcja informatyki. Pamiętam tylko tyle, że Internet przedstawiano nam raczej nie jako źródło rozrywki, a taką trochę globalną "encyklopedię" - zbiór informacji na każdy, dosłownie każdy temat. Pierwsza przeglądarka? "Klikamy w ikonkę z niebieską literką E na pulpicie..." Słychać, że komputer zaczyna ciężko pracować. Długa chwila oczekiwania (Wielordzeniowe procesory, gigabajty RAM na pokładzie? Plażo, proszę... ;) ) Pierwsza otwarta strona? "Klikamy w pasek adresu i wpisujemy: wu wu wu kropka wirtualnapolska, bez spacji! Nie wciskamy spacji! kropka pe el". Chwila oczekiwania (Łącza o prędkości kilkudziesięciu megabitów na sekundę? Plażo, proszę... ;) ) I... jest! Ło święci Pańscy! Internet! Taaak...

Strona główna Wirtualnej Polski, rok 2000. Screen wykonany dzięki serwisowi web.archive.org
Dziś taki design może śmieszyć. Dziś o takim designie mówi się w kategoriach #janusze_webmasteringu. Totalna prostota, same linki, zero zdjęć. A, przepraszam! Widzicie reklamę Telekomunikacji Polskiej? Była animowana. Jedyny ślad życia... Zwróćcie jednak uwagę na to, co napisałem wcześniej. Rok 2000 to nadal jeszcze czasy naprawdę niskich prędkości dostęp i niezbyt szybkich (w porównaniu do współczesnych) komputerów. Kierowano się więc maksymalną prostotą, bo wiedziano, że im strona bardziej skomplikowana, tym dłużej będzie się wczytywała. Im zaś dłużej będzie to trwało, tym większe ryzyko, że internauta zniechęci się i przerwie proces otwierania. Tak, wtedy naprawdę w ten sposób o tym myślano i była to prawda.
A jednak te parę linków na krzyż przyciągało. Zapoznano nas także z wyszukiwarkAMI. Dziś, wiadomo - "co ni ma w google, to ni ma wogle", wtedy Google dopiero przygotowało się do szturmu na pierwszą pozycję, a wyszukiwarek było kilka. Jedną z popularniejszych, pozwalających przeszukiwać zasoby światowej sieci, była ta:

Strona główna wyszukiwarki Altavista, rok 2000. Screen wykonany dzięki serwisowi web.archive.com
Jest nawet jedno zdjęcie! Co prawda wielkości znaczka pocztowego, ale... Co Ameryka to Ameryka, panie! :)
Tak, zdecydowanie pomimo tej prostoty i małej atrakcyjności wielu z nas pomyślało, że ten cały net to jednak całkiem fajna sprawa. Tylko te ostatnie 20 minut lekcji to było zbyt mało czasu. Sieć była zbyt wielka, aby móc w spokoju znaleźć to, co znaleźć się chciało. Z jednej strony oczekiwanie na dzwonek, z drugiej kolega obok udowadniający, że nie tego będziemy szukać tylko czegoś innego (niedobór komputerów w szkołach powodował, że często przy jednym stanowisku usadzano dwóch, a czasem trzech uczniów), a z trzeciej cholerstwo ładuje się tak wolno, że można obrać kilo ziemniaków, ugotować je i zjeść, a to nawet nie wczyta się do połowy. Dzwonek! "Nie wyłączamy komputerów, zostawiamy tak jak są..." No... to zostawiamy. "I widzisz, dzwonek, i nie znalazłem, bo mi tu zamulałeś, że..." "Dobra, weź -.-" "Sam się weź -.-" :)
Szczęściarze po powrocie do domu mieli swoje własne komputery, multiszczęściarze nawet dostęp do sieci. O równie szalonych prędkościach co w szkole, ale zawsze to coś. Reszta? No cóż...następna informatyka dopiero po weekendzie. Chyba, że...

- Ej, kawiarenkę internetową otworzyli
- Ej, o co chodzi?
- No normalnie wchodzisz, płacisz facetowi siedem blaszek i siedzisz godzinę!
- Tyyy, to ja idę, gdzie to?
Siedem złotych wysupłane. A gdzie to? Ano w pobliskim hipermarkecie. Ruchliwy pasaż, masa ludzi, głośno, idą święta. Jest! Zaklejone kolorową folią drzwi. "Net Cafe". Wchodzę. Półmrok, duszno, cicho. Mała salka, rozświetlona punktowo zimnym światłem monitorów. Oświetlone blado twarze ludzi zatopionych w innym świecie. Szum pecetowych wentylatorów, zapach... no średni, bo duszno jak sto piorunów. Od wejścia do przeciwległej ściany boksy z wydzielonymi stanowiskami. Ciasno. Cholera... klimatycznie.

- Dobry... Na godzinę... Siedem, tak? Proszsz...

Siadam pomiędzy ścianą a sąsiednim stanowiskiem. Obok jakiś facet tłucze w klawiaturę z prędkością dźwięku. Spoglądam na swój monitor. Wyświetla się jakaś strona z tymi biednymi paniami, których nie stać na ubranie. :) Widocznie poprzednik lubił sobie to i owo pooglądać, a ja mam w głowie myśl "A więc i TAKIE rzeczy tu są..." Blondyna gapi się na mnie ze zdjęcia, brunetka też... Kolejna myśl: "Spadajcie dziunie, ja tu przyszedłem zdobywać WIEDZĘ O ŚWIECIE, a nie gapić się na wasze... warunki oferty. No, jak to szło... wu wu wu, wupe... Nara blondyna, ty brunetka też. ;) Co by tu... Czat? Popularna sprawa. Można by z kimś pogadać! W końcu teraz jestem INTERNAUTĄ! Będę rozmawiał jak równy z równym! O, jest!

CZATeria.pl, serwis należący do portalu Interia.pl. Rok 2001. Screen powstał dzięki serwisowi web.archive.com

Wybór konkretny! Każde miasto Polski, nawet czaty z jakimiś ważnymi osobistościami. Radom? Jest. Wchodzę. "Wpisz nick". Ok... Jakiś kozacki by się przydał. Hmm... rozglądam się. Półmrok sali, ludzie skupieni na monitorach, gość obok zasuwa na klawiaturze jak Japończyk na konkursie szopenowskim. Komputery szumią. Szybkie skojarzenie... No jasne! Przecież właśnie trwa szał na Matriksa. Jakże ja mogłem być tak głupi! Normalne! "Mooorfeeeeuuuusz".

~Morfeusz87: Hej, witajcie ludzie sieci!
~ON_190cm_29cm_dla_niej: KTURA POKLIKA? JESTEM NAPALONY A MUJ...
~Fabian88: NIE PISZCIE Z Aneczka88_Wawa to jest DZIFKA
~Aneczka88_Wawa: Fabian88 TY HUJU JESTEŚ NIE NORMALNY, FAKAJ SIEM!
~ON_190cm_29cm_dla_niej: KTURA POKLIKA? NIEBUJCIE SIE JESTEM NAPALONY A MUJ...

"Ludzie sieci"... :)

Jest rok 2003. W moim domu pojawia się pierwszy komputer. Jak na owe czasy, potężna maszyna. Niestety... pozbawiona dostępu do sieci. Ale ja jestem już starym, kawiarenkowym wyjadaczem. Wiem, gdzie jest najszybciej, gdzie jest najtaniej. Wiem, gdzie można kupić coś do picia, a nawet do jedzenia, bo w wielu przypadkach "kawiarenka" z kawiarnią nie miała nic wspólnego. To po prostu było miejsce dostępu do sieci. Te, w których można było kupić puszkę coli czy zapiekankę należały do rzadkości.
Ale nowy komputer jest jakiś... pusty. Przydałoby się coś z tej sieci pościągać. Na tyle dużo, aby starczyło do kolejnej wizyty w kawiarence, a jednocześnie na tyle mało, aby zmieściło się na dyskietkę 3,5 cala. Całe 1,4 MB do dyspozycji. Efekt był taki, że często do kawiarenki szło się z pięcioma dyskietkami. A co można było na tych pięciu dyskietkach zmieścić? Do ówczesnych hitów należały:

Tapety - nie, nie w obecnych kosmicznych rozdzielczościach, ale w takich, jakie obsługiwały ówczesne monitory. 800x600 lub 1024x768. Każdy kilobajt był przecież na wagę złota, a im większa rozdzielczość tym miejsca na dyskietce ubywało.

Dzwonki na telefon - jeszcze nie mp3, a midi, lub... kody do kompozytora. Zapytacie co to? Wyjaśniam. W telefonach pokroju Nokii 3310 i jej następców znajdowała się opcja komponowania własnej melodii dzwonka. Komponowanie polegało na wprowadzaniu kolejnych części zapisu nutowego przy pomocy klawiszy. W sieci znajdowały się strony, na których były gotowe zapisy. Wystarczyło je wprowadzić i... nasza "trzy-trzy-dziesięć" popiskiwała najnowszym hiciorem.

Śmieszne obrazki - tak, o kwejku i tego typu humorystyczno-obrazkowych serwisach nawet nie śpiewały jeszcze ptaszki. A humoru człowiek pragnął jak kania dżdżu. Ściągało się więc nie tylko śmieszne zdjęcia, ale i gify, a także kiepskiej jakości nagrania "prawdziwych, naprawdę gość tak zrobił" rozmów telefonicznych, wpadek znanych ludzi itp. Filmiki? Wielkości znaczka pocztowego.

Skórki do Winampa - komputerowy program do odtwarzania plików mp3 był ówczesnym "must have" każdego właściciela blaszaka. Jedną z wielu jego opcji była możliwość zmiany wyglądu poprzez instalację "skinów". A metamorfoza wyglądała nieraz zaskakująco. I tak z tego:

Standardowa skórka programu Winamp
 można było zrobić to:

Niestandardowa skórka programu Winamp
I tak sobie czasem myślę, że to wszystko miało jakąś... magię. Dziś Internet to codzienność. Żaden luksus. Pobieramy z niego gigabajty danych miesięcznie, jego obecność w naszych domach traktujemy niemal jak fakt, że do domu doprowadzony jest także prąd i woda. Współczesna sieć to miliardowe inwestycje, giganci rynku. Miejsce, gdzie można zbudować karierę, zarabiać całkiem rozsądne pieniądze, szukać nowych klientów dla swoich usług. Miejsce, do którego jesteśmy przypięci niemal na stałe, bo oprócz PC do sieci podłączony jest także smartfon, smartwatch, telewizor... Staliśmy się ludźmi cyfrowymi, homo digitales. Kawiarenki internetowe nie mają racji bytu w tym systemie. Oczywiście istnieją jakieś niedobitki, jednak... to już nie to samo. Jesteśmy przesyceni treścią. I nikt z nas nie poczuje już tego, co czuło się wtedy, kiedy wracało się z kawiarenki z kilkoma dyskietkami w kieszeni, aby wieczorem móc przejrzeć ich zawartość. Ot, choćby w taki kwietniowy, pogodny wieczór jak dziś.




sobota, 2 kwietnia 2016

#wpieniony: 02 - Używanie stwierdzeń, których znaczenia się nie zna.

"Bynajmniej przyszłam, jej w ogóle nie było, a to znaczy że jest głupia, bo wyjątek potwierdza regułę, zresztą nawet jak coś powie to wiadomo - winny się tłumaczy! A ta jej sukienka... no o gustach się nie dyskutuje, ale jak ona może w takiej chodzić?". Znacie to? Znacie, znacie. Każdy zna. Nie da się nie zauważyć, że masa ludzi używa określeń, stwierdzeń i wyrazów, których znaczenia nie rozumie, a właściwej formy nie zna. 

Czemu ludzie to robią? Cóż, powody są różne. Najczęstszym powodem nie jest, jak się wydaje, chęć zabłyśnięcia czy potwierdzenia swojej elokwencji, ale.. kopiowanie. Ot, ktoś usłyszał, stwierdził, że ładnie brzmi i powtarza. Często nie wnikając nawet w to, co właściwie powtarza. Pewnego rodzaju stwierdzenia mogą zwyczajnie irytować, szczególnie jeśli nie są używane we właściwym kontekście. Stworzyłem więc taką małą listę. Każdy jej punkt powoduje u mnie mikrozawał, ból ósemek i kolkę wątrobową na raz. Bez zbędnego gadania, oto ona:

"Winny się tłumaczy"

Używane najczęściej w sytuacji, w której ktoś oskarżany o cokolwiek (słusznie, bądź nie), zaczyna wyjaśniać okoliczności. Wyświechtane, durne powiedzonko. Rozumiem, że kiedy używającego tego tekstu ktoś kiedyś oskarży o ludobójstwo, dzieciobójstwo i jazdę bez biletu, będzie milczał? Nie odezwie się ani jednym słowem, po prostu przyjmie jakieś kosmiczne zarzuty z pochyloną głową, no bo... winny się tłumaczy. I już. A figę! Winny, niewinny - każdy ma prawo złożyć wyjaśnienia odnośnie okoliczności tego, co jest mu zarzucane. To, że ktoś odpiera kretyńskie wręcz zarzuty, wcale nie przesądza o jego winie.

"O gustach się nie dyskutuje"

Owszem, dyskutuje się. Głównie o gustach. Prawidłowo użyte stwierdzenie powinno brzmieć raczej "o cudzych gustach się nie dyskutuje". Wtedy jest jak najbardziej prawidłowe, bo ostatecznie nie nam oceniać, co komuś się podoba. Jednak ogólna dyskusja o gustach jest jak najbardziej wskazana i... jest rzeczą totalnie powszechną. Myślę, że 90% procent ludzkich dyskusji to dyskusje właśnie o gustach. Z tym, że o własnych. Dyskutując, bronimy własnego stanowiska, a stanowisko nie wzięło się przecież z powietrza - składa się z naszego pozytywnego/negatywnego nastawienia do określonego przedmiotu. A nastawienie skąd się wzięło? Ano... wynika po części z naszego gustu. Reasumując - każda wymiana poglądów na określony temat, to dyskusja właśnie o gustach. Dyskutuje się więc o nich. I już. Nie należy tylko oceniać cudzych.

"Wyjątek potwierdza regułę"

Spotykane bardzo często, prawie zawsze w nieprawidłowym zastosowaniu. Zwykle w sytuacji, w której używający rozumie to w taki sposób - skoro ktoś posiada pewne (zwykle negatywne) cechy, jest to potwierdzeniem przynależności do grupy, do której chciałoby się go zaliczyć, a która takimi cechami się legitymuje (faktycznie bądź rzekomo). Coś na zasadzie "Pijak. I złodziej. Bo każdy pijak to złodziej". Tymczasem jest to totalna ślepa uliczka, bardzo daleka od właściwego znaczenia. A jakie ono jest? Bardzo proste. Wystarczy tylko rozwinąć zdanie. Wyjątek potwierdza regułę od której go utworzono. Inaczej mówiąc, istnienie wyjątku oznacza, że istnieje jakaś reguła, od której można tworzyć wyjątki. Dla przykładu - jeśli na drzwiach firmy widzimy naklejkę z informacją "W soboty i niedziele nieczynne" (wyjątek), to oznacza że w pozostałe dni tygodnia firma jest czynna (reguła). Jeśli pod zakazem wjazdu widzimy tabliczkę "Nie dotyczy mieszkańców budynku" (wyjątek) rozumiemy to tak, że dla innych osób zakaz nadal obowiązuje (reguła). I tyle. "Arek jest głupi, więc wszystkie Arki są głupie" się tu nie łapie. Zupełnie.

"Bynajmniej"

Wałkowane miliony razy, ale i ja powtórzę - "bynajmniej" nie jest zamiennikiem słowa "przynajmniej". Prawdę mówiąc, jest nawet jego przeciwieństwem. To po prostu zaprzeczenie - bynajmniej = wcale, w żadnym wypadku. Mówiąc więc "Jego nie było, ale bynajmniej ja przyszedłem" oznacza "Jego nie było, ale i ja wcale nie przyszedłem".

"Wina zawsze leży po obu stronach"

Totalna bzdura, najczęściej stosowana jako próba jakiegoś nie wiem... usprawiedliwienia ewidentnego sprawcy jakiejś negatywnej sytuacji? Próby złagodzenia jego winy przez rozłożenie jej po równo na niego i jego ofiarę? Wina rozkłada się... różnie. Wszystko zależy od konkretnej sytuacji. Są konflikty, w których wskazanie winnego jest ciężkie, są i takie, w których można jednoznacznie wskazać sprawcę, ale są i takie, w których obie strony po równo "dołożyły" do zaistniałej sytuacji. Tymczasem używający tego stwierdzenia próbują udowodnić, że w każdym konflikcie obie strony zawsze są winne. Upraszczając bardzo skomplikowane kwestie, z którymi spotykają się uczestnicy zdarzenia. Czy żona przemocowca jest winna, bo regularnie od niego dostaje łomot? No... według opisywanego twierdzenia tak, bo... przecież powinna od niego odejść, a że nie odchodzi to ponosi winę za sytuację, w której się znajduje. Chrzanić psychologię, chrzanić psychiatrię. Jest winna! Bo... tak powiedział Janusz, specjalista od relacji międzyludzkich.