środa, 25 listopada 2015

"Hej, co tam? Słuchaj, bo..." czyli o pasożytach raz jeszcze.

Jakiś czas temu na moim blogu powstała notka dotycząca pasożytnictwa. Jeśli ktoś nie czytał, zapraszam, jeśli czytał - wie w czym rzecz. Dzisiejszy wpis (chociaż może to tak wyglądać) nie będzie "odgrzewaniem kotleta" a raczej próbą wyjaśnienia, czemu to MY stajemy się ofiarami tego typu ludzi. Ostatnio dość mocno się nad tym zastanawiałem, bo w końcu i ja swojego czasu miałem z tym procederem do czynienia. Doszedłem więc do kilku wniosków, które dziś zamierzam tu Wam przedstawić. Powtórzę jedynie to, co napisałem w notce do której odsyłam - uczcie się na cudzych błędach (czyt. moich) niż na własnych - to naprawdę mniej kosztuje.
Z lektury wspominanego wpisu wiemy już jak sprawę widzi pasożyt. Dziś parę słów o tym, w jaki sposób problem postrzegamy my sami. Niestety, bardzo często jest tak, że to my stajemy się magnesem przyciągającym wszystkie pasożytnicze "opiłki", mało tego - czasem nawet pomagamy im w ich sposobie na życie. Jak?

Uczymy ich bezradności.

Pojęcie tzw. wyuczonej bezradności znane jest socjologii oraz psychologii od lat 70 XX wieku. Na czym ono dokładnie polega? W najprostszym wyjaśnieniu jest to taki stan, w którym jednostka dysponuje realnymi możliwościami, aby móc zmienić np. swoje złe położenie, ale nie robi tego. Często nawet wtedy, kiedy rozwiązanie jej problemu leży o krok. Bywa także, że jednostka liczy wręcz na działanie jakiejś zewnętrznej siły, która za nią przyjmie na siebie wszelkie nieprzyjemności związane z naprawieniem niezadowalającego ją stanu. Kto będzie taką siłą w przypadku osób, których dotyczy ten post? Ano... my.
Pamiętajmy jedną, ważną rzecz - nie pomagamy dając gotowe rozwiązanie problemu. Ba! Nawet szkodzimy. Czemu? Wynika to z prostej logiki - pomijamy w ten sposób proces, któremu podlegamy wszyscy, a który pozwala nam rozwikłać spotykane trudności - proces NAUKI. Nauka pozwala bowiem zrozumieć anatomię problemu, a więc także i wszystkie procesy, które do niego prowadzą. Porównajmy to sobie na przykład ze studiami medycznymi. Przecież przyszłych lekarzy nikt nie uczy na zasadzie "Choroba A - lekarstwo X, choroba B - zabieg Y". Lekarz musi najpierw pojąć funkcjonowanie zdrowego organizmu, dopiero potem uczy się go, jak "działa" choroba, co ona w tym zdrowym organizmie zmienia, że przestaje być zdrowy. Wreszcie pojawia się nauka o sposobie usunięcia nieprawidłowości, a więc właściwa nauka o leczeniu. W ten sam sposób uczy się każdy - mechanik samochodowy, serwisant komputerowy, budowlaniec... Właściwie przedstawiciel dowolnego zawodu musi wiedzieć jak jest "źle", aby przerobić to na "dobrze". Rzecz jasna nie chodzi o to, aby osoba, której pomagamy wchłonęła całą specjalistyczną wiedzę. Wystarczy, aby chciała wchłonąć chociaż ten ułamek, który pomoże jej rozwiązać jej problem.
To właśnie różni pasożyta od tego, komu pomagać warto - ten drugi wykorzystał już wszystkie opcje. Ten pierwszy będąc otoczonym opcjami, pokazanymi palcem i podkreślonymi oczojebnym markerem, nie kiwnął nawet palcem w kamaszu, aby chociaż na nie spojrzeć. Czemu? Bo ma prywatnego raba - nas.

Chcemy udowodnić naszą wartość.

Początek problemów z "sezonowymi przyjaciółmi" leży właśnie w tym, że bardzo chcemy udowodnić naszą przydatność. Chcemy pokazać, że mamy o czymś pojęcie, wyróżniamy się jakąś umiejętnością, umiemy kogoś uszczęśliwić, a ostatecznie chcemy poczuć się docenieni. Nie ma w tym nic złego - każdy z nas chce czuć się dobrze, każdy z nas chciałby czuć się ważny, bo to są składowe szczęścia. Pomaganie daje ogromną dawkę pozytywnej energii, to czyni je wspaniałą rzeczą. Problem polega jednak na tym, że "sezonowi przyjaciele" nie dają nam pełnowartościowego szczęścia. Choćby właśnie przez to, że istniejemy dla nich tylko wtedy, kiedy jesteśmy im potrzebni. Oni zastawiają pułapkę, w którą my - wiedzeni chęcią udowodnienia swojej przydatności - wpadamy. Niestety, NIGDY nie zostaniemy przez nich docenieni. Albo inaczej - zauważona zostanie tylko ta jedna wartość, a więc umiejętność szybkiego i sprawnego wyciągania ich z kłopotów. Niezauważona zostanie natomiast konotacja "pomaga, więc jest dobrym/mądrym/fajnym człowiekiem". Naprawdę. Pasożyt ma gdzieś, jakim jesteś człowiekiem. Pasożyt ma gdzieś, że pomagasz, bo darzysz go sympatią, więc się poświęcasz. Pasożyt ma to wszystko, cytując kapitana Bednarza, "we dupie". Dla niego liczy się czysty zysk. Reszta jest chłodną kalkulacją. Wyczuwa, że go lubisz? To nawet lepiej dla niego, bo jeszcze ciężej będzie Ci odmówić, a on wyniesie swoją korzyść tak czy inaczej.
Oczywiście od "sezonowego przyjaciela" nie raz usłyszysz zapewnienia o swojej wspaniałości. Wspominałem nawet o tym w notce, do której odsyłam na początku. Z tym, że te wszystkie zapewnienia są jak fałszywe pieniądze - cieszysz się, bo dostajesz plik banknotów, chowasz je do kieszeni, myśląc że się wzbogaciłeś, a kiedy chcesz nimi zapłacić, zauważasz że to marne podróby, z których pozłaził już kiepski tusz, a pod spodem jest bezwartościowy papier.
Pamiętaj - moment, w którym czujesz, że pomaganie nie sprawia Ci przyjemności, jest najpewniej momentem, w którym uświadomiłeś sobie, że jesteś wykorzystywany.

Próbujemy być świętsi od papieża.

Ktoś kiedyś stwierdził, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. I miał cholerną rację. Ten akapit wynika niejako z poprzednich - pomagamy tam, gdzie pomagać nie warto, pomagamy też tym, którym pomagać nie warto. Pomagamy na siłę. Ktoś zaraz stwierdzi "A tam, pierdolisz Arek jakby cię matka w dzieciństwie dwa razy podrzuciła, a raz złapała - pomagać trzeba zawsze, czasem i na siłę". Jasne. Pomagać należy, ale w granicach zdrowego rozsądku, a przede wszystkim w granicach własnych możliwości. Nie chodzi o to, aby spisać drugiego człowieka na straty, ale o to, aby przyjąć do wiadomości, że nasza rola się tu już skończyła. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy? Zrobiliśmy. Nie pomogło? Nie pomogło. Odpuszczamy. Dla naszego zdrowia. To nie jest żadne samolubstwo, chodzi po prostu o to, aby pomagając drugiej osobie nie zniszczyć przy okazji siebie. A o to łatwo, bo kiedy chcemy ratować na siłę, w pewnym momencie inwestujemy więcej, niż możemy wydać. Poświęcamy więc także i tą energię, która w dobrym stanie utrzymuje nas. Efekt? Sytuacja ratowanego ani drgnęła "in plus", nadal robi swoje, a my czujemy się wypaleni i sfrustrowani. Kojarzycie to uczucie? Uczucie złości na drugą osobę, złości że nie daje sobie pomóc - my stajemy na głowie, ona przytakuje, a nic się nie zmienia. Uwierzcie, przerabiałem to, nie raz. Paskudne uczucie. Odpuściłem, kiedy doszedłem do wniosku, że chyba ja bardziej przejmuję się cudzym problemem niż ci, którzy go mają. A tak być nie powinno. To szkodzi. Może to być gorzka prawda, ale czasem i gorycz trzeba przełknąć - nie ma ludzi niezastąpionych. Czasem nasza duma, a czasem to, że zależy nam na danym człowieku, nie pozwala nam przestać pomagać. Czujemy się źle, bo zdajemy sobie sprawę, że po nas może przyjść druga osoba i załatwić sprawę ekspresowo. Czujemy się gorsi. A to błąd. Ludzka psychika rzadko podlega prawom logiki. Nie zawsze reakcja jest następstwem akcji, jak uczono nas na fizyce. Nie zawsze reakcja dwóch odczynników dąży do równowagi, jak uczono nas na chemii. Pamiętajmy, że normalny człowiek, nie "sezonowy przyjaciel" doceni nasze starania i to, ile dla niego zrobiliśmy. I my to poczujemy. Jeśli nie poczuliśmy - nie ma czego żałować. To nie my byliśmy niewłaściwą osobą. To niewłaściwej osobie próbowaliśmy pomóc.
Warto dodać, że takie pomaganie na siłę może doprowadzić do "uruchomienia się" trybu pasożyta w z pozoru normalnej osobie. Zwykle ten ktoś nie wykorzystywałby nikogo, gdyby inicjatywa miała wyjść z jego strony, ale skoro widzi, że "podajemy mu się na tacy" - zwalnia wewnętrzny hamulec i korzysta.

Mierzymy swoją miarą.

Pewnie wielu z Was spotykając na swojej drodze pasożyta w skórze "przyjaciela" przynajmniej raz powiedziało lub pomyślało: "No jak on mógł! Przecież ja w takiej sytuacji to bym..." Tak, racja. Ty byś, ja bym, on, ona, ono by. Ale pasożyt NIE. I to go właśnie czyni pasożytem. Jest to bowiem stan umysłu, utrwalany przez lata praktyki za pomocą wielu różnych sytuacji. Trochę jak umysł "zawodowego" złodzieja, który nawet jeśli już zakończył "karierę" to i tak w sytuacji wyboru ścieżki uczciwej i nieuczciwej, wybierając uczciwą zawsze pomyśli, że nieuczciwą też by dał radę pójść.
My natomiast w kontakcie z "sezonowcem" przykładamy do niego swoją miarę, swój zestaw wartości i zasad. Z tym, że on ich nie wyznawał, nie wyznaje i najpewniej wyznawał nie będzie. Nie włożymy ubrania niskiej chudziny na dwumetrowego, ważącego sto kilogramów byka. Nie wymagajmy więc, że pasożyt w kontaktach z nami nagle dozna oświecenia i przestanie. Owszem, przestanie, kiedy wyczerpie mu się źródełko darmowej pomocy, ewentualnie "źródełko" zrozumie, że ktoś się do niego przyssał i samo zakończy działanie.

Ważna uwaga na koniec - naprawdę nie chodzi o to, aby nie pomagać. Pomagać należy, bo jest to źródło wielkiej, pozytywnej energii, dla obu stron. Warto jednak najpierw przeanalizować sytuację, aby dowiedzieć się, czy faktycznie jest to wymiana energii, a nie jedynie jej wydatkowanie, bez żadnego "impulsu zwrotnego". Ten impuls jest bardzo ważny, bo jest sygnałem, że pomagamy nie tylko we właściwy sposób, ale i właściwej osobie. Kiedy go nie czujemy, jak pisałem wyżej, pora zwyczajnie dać sobie spokój.

piątek, 13 listopada 2015

Famyly szoł lajf czyli amatorski dom Wielkiego Brata.

Fani cięższego grania kojarzą zapewne pewnego pana, który postanowił odpocząć od scenicznych narkotyczno-alkoholowych ekscesów, uczestnicząc w reality show, w którym on i jego rodzina prezentowali swoje codzienne życie przed kamerami. Mowa rzecz jasna o rodzinie Osborne'ów na czele ze starym, dobrym tatusiem - Ozzym. Nieco młodsi Czytelnicy zapewne pamiętają polski odpowiednik tego show - tu głównym uczestnikiem był rodzimy gwiazdor piosenki różnej, Michał Wiśniewski. Obecnie, z tego co mi wiadomo, bo TV oglądam rzadko, publika znów podgląda życie jakiejś celebryckiej rodzinki zza wielkiej kałuży - rodziny niejakiej Kim Kardashian? Bodajże. Jeśli trafiłem, cieszy mnie to... średnio, bo i tak nie wiem kim jest Kim. ;) Znając życie, jest znana z tego, że jest znana, a to jak wiadomo w świecie "szołbizu" przelicza się na grubiutkie, tłuściutkie, zieloniutkie.A co, jeśli kamery we własnym domu montuje nie jakieś bożyszcze tłumów, a... zwyczajny człowiek? Oj, budzi to kontrowersje, budzi. Przynajmniej od kilku dni.

W czym rzecz? Otóż kilka dni temu usiłowałem rozgryźć pewne zagadnienie związane z bezpieczeństwem sieciowym kamery IP. Rzecz jasna wrodzony masochizm nakazał mi rozpocząć poszukiwania na polskich forach hobbystycznych. Rzecz jasna nie zawiodłem się - informacji nie znalazłem. Natrafiłem natomiast na ciekawą dyskusję, z której wynikało, że pewien poznański biznesmen postanowił zamontować w swoim mieszkaniu wiele kamer, a następnie udostępniać zarejestrowany materiał w Internecie. Na żywo. Wiedziony ciekawością, co właściwie odwalił ten człowiek, trafiłem na jego stronę. I przyznam - doznałem lekkiego szoku.
Okazało się bowiem, że to nie żart - na stronie (zbudowanej bardzo hmm... amatorsko) faktycznie znajduje się obraz z dwunastu kamer rozmieszczonych w większości pomieszczeń mieszkania. Mamy więc kamerkę rejestrującą to, co dzieje się między innymi w przedpokoju, salonie, sypialni (!), a nawet w pokojach dzieci (!!). Poniżej informacja zachęcająca widzów do podsunięcia pomysłu, gdzie zamontować kolejne cztery rejestratory, a także dotycząca tego, że w przygotowaniu jest przekaz z kamery samochodowej oraz... okularów z wbudowanym rejestratorem wideo.
Przewinąłem nieco w dół. Szok się pogłębił. Oto bowiem zobaczyłem zestawienie zawierające imiona, zdjęcia i lata urodzenia członków rodziny - autora strony, jego żony, oraz czwórki dzieci.
Kiedy mówią Wam, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to najpewniej chodzi o kasę, uwierzcie. Wystarczyło przewinąć jeszcze niżej, aby zauważyć... reklamę. Reklamę przedsiębiorstw, należących najpewniej do autora witryny oraz jego żony. Jeszcze niżej adres, telefon kontaktowy i wyrażenie chęci współpracy z mediami, sponsorami... Jest także powiadomienie, jakoby właściciel przedsięwzięcia chciał zorganizować "maraton na milion osób".
Trybiki w głowie zaskoczyły natychmiast. Gość po prostu stworzył stronę, na której udostępniając życie swojej rodziny na żywo, jednocześnie próbuje rozreklamować interes swój ( :) ) oraz żony. Mało tego - próbuje na tym zarobić dodatkowe pieniądze, bo raczej nie chce mi się wierzyć, że ta współpraca z mediami to tak za free, no a umowa ze sponsorem to umowa, z której również wynosi się jakieś korzyści.

I tak się głęboko zastanawiam - co ten gość do jasnej cholery narobił? Ja naprawdę jestem w stanie zrozumieć wiele. Popieram ludzi przedsiębiorczych, cieszę się, kiedy odnoszą sukces - zaradność w prowadzeniu interesów to naprawdę wspaniała cecha. Jeśli facet chciałby sprzedawać w ten sposób swoją prywatność - jego problem. Pytanie, co z dzieciakami? Bo jak na moje oko, to "zaradny" tatuś właśnie zgotował im małe piekiełko, które w przyszłości może stać się pełnoprawnym piekłem. Dzieci jest czworo. Dwójka młodszych - chłopczyk w wieku lat czterech i dwuletnia dziewczynka - na pewno nie rozumieją, co właściwie się tu dzieje. W ich pokojach nie ma zresztą kamer, więc są wyłączone z tego cyrku. Jest jednak dwójka starszych - trzynastoletni chłopak i dziewczynka w wieku lat 9. Te dzieciaki zdają sobie już sprawę z tego, co wymyśliła głowa rodziny. I tak - w ich pokojach kamery są zamontowane. Czy za ich zgodą? Nie wiem. Ale sądząc po ostracyzmie, z jakim pomysł spotkał się w sieci, to ja im zwyczajnie i po ludzku współczuję.

Sprawa jest rozwojowa, mogę obiecać, że wątek będę obserwował, a kiedy sytuacja dotrze do jakiegoś finału stworzę bardziej rozbudowany wpis, próbując przeanalizować, co siedziało w głowach autorów tego przedsięwzięcia. Tymczasem zachęcam do dyskusji i wyrażania własnych opinii w temacie.

poniedziałek, 9 listopada 2015

"Szczucie cycem" czyli popkultura gołego odwłoka.

Dzisiejszy wpis jest pierwszym, który powstaje na życzenie Czytelniczki. Otóż Czytelniczka jest licealistką. Wnikliwie obserwuje środowisko rówieśnicze i dochodzi do wniosku, że inicjacja seksualna wśród współczesnej młodzieży zachodzi wyjątkowo wcześnie. Pyta więc, jakie mam w tym temacie zdanie? Czemu tak się dzieje? Z czego to wynika?
Przyznam, temat nie jest łatwy, choćby ze względu na jego wielowątkowość. Postaram się więc poruszyć wszystkie ważniejsze przyczyny tego zjawiska, omówić je odpowiednio wyczerpująco. Po części z punktu widzenia obserwatora, po części z punktu widzenia uczestnika wydarzeń, bo - uwaga - też kiedyś byłem nastolatkiem i doskonale pamiętam, jakie procesy myślowe rządzą wtedy człowiekiem. Wiem też, że często tych procesów zwyczajnie brak.
Co więc się składa na to, że coraz młodsi ludzie tak chętnie "sięgają po seks"?

Po pierwsze: żyjemy w czasach skrajnego, chorego wręcz kultu ciała

Znacie to? Włączamy telewizor, radio, otwieramy gazetę. I jesteśmy atakowani... pięknem, doskonałością, zdrowiem. Ciało stało się współczesnym bożkiem, któremu oddaje się hołd, zupełnie pomijając choćby strefę umysłową. Tego naprawdę nie da się nie zauważyć - w tzw. mainstreamie o ludziach mądrych mówi się w formie ciekawostki, marginalizuje się ich inteligencję, wpływ na współczesny świat, a często po prostu stawia się ich w anonimowej grupie podpisanej jako "naukowcy". No, może czasem "naukowcy z uniwersytetu w...". I tyle. Za to o ludziach pięknych tworzy się całe, często wielostronicowe artykuły. Zasługi? Dwa trzy zdania na ten temat. Wygląd? Kontakty z kobietami/mężczyznami? Jego zdanie na temat piękna swojego i innych? Reszta artykułu.
Ciało, ciało i jeszcze raz ciało. Współczesny bóg, do którego modli się cały mainstream. Porównanie do religii nie jest przypadkowe, bo to JEST religia. Ciało jest w niej bogiem, świętymi - właściciele ciał - celebryci, aktorzy. Kapłani to całe sztaby ludzi pracujących nad tym, aby święci postrzegani byli właściwie. Kapłanami są producenci, reżyserowie, ale także fotografowie, graficy, fotoedytorzy, operatorzy. Ich rolą jest nie tylko trzymanie straży nad właściwym wizerunkiem świętych, ale także namawianie do świętości. Do bycia takim jak idole.
Wszystko to oparte jest na olbrzymim kłamstwie, z którego przeciętny nastolatek zwyczajnie nie zdaje sobie sprawy. Na czym polega kłamstwo? Ci wszyscy "święci ze szklanego ekranu" to postaci reżyserowane od początku do końca. Reżyseria polega na właściwym doborze ubrań, uwydatnianiu pewnych zachowań, drastycznym retuszu zdjęć, ba! Niejednokrotnie także na manipulacji wypowiedziami tak, aby pasowały one do ogólnie przyjętej "linii politycznej" danego gwiazdora. Takie jest właśnie zaplecze kultu ciała. Zaplecze, na które nastolatkowie nie wstępują, bo nie mają na to najmniejszej ochoty. A szkoda, być może nie dali by się tak tanio robić na szaro. Kupują fasadę, kupują przekonanie, że bycie pięknym (a co za tym idzie - atrakcyjnym seksualnie) jest bardziej opłacalne od bycia w jakikolwiek sposób mądrym.

Po drugie: seks atakuje z każdej strony, tworzy się więc przekonanie o tym, że jest to rzecz powszechna.

W żargonie twórców wizualnych od lat funkcjonuje pojęcie tzw. szczucia cycem. Czym jest owo szczucie? Otóż o szczuciu cycem mówimy wtedy, kiedy forma wizualna (ulotka, klip wideo, billboard itp.) zamiast przyciągać kreatywnością, przyciąga (zbędnym w danym przypadku) erotyzmem, nawiązaniami do cielesności czy seksualności, nierzadko bardzo jednoznacznymi i poniżej granicy dobrego smaku. Jak wygląda to w praktyce? Zainteresowanych odsyłam pod ten link. Strona zawiera setki przykładów na to, jak bardzo proceder jest rozpowszechniony.
Nie będziemy się jednak skupiać na kwestiach estetycznych, skupimy się raczej na wpływie tego typu przekazu na społeczeństwo, szczególnie na tę młodszą jego część. Bo wpływ jest i to ogromny. Odbywa się to na bardzo prostej zasadzie znanej z ekonomii - towar słabiej dostępny zawsze będzie towarem droższym niż ten, który jest ogólnie dostępny. Nie inaczej jest z seksualnością - epatowanie golizną powoduje, że widok nagiego ciała powszednieje. Epatowanie nawiązaniami do erotyzmu powoduje, że nawiązania te nie stanowią już jakiejś bariery czy tabu. To rzecz codzienna. Jak wpływa to na przeciętnego nastolatka, sterowanego nie zdrowym rozsądkiem, a potokiem hormonów? Ano.. właśnie w taki sposób. Nastolatek chce być modny, współczesny. A że elementem współczesności jest stawianie ponad wszystko atrakcyjności seksualnej? Wynik mamy jaki mamy.
Problemem całej tej popkulturowej promocji jest to, że nie dołączono do niej instrukcji obsługi. Instrukcje oczywiście powstają - mówi się o odpowiedzialności, o stosowaniu zabezpieczeń, jednak można odnieść wrażenie, że są to instrukcje "pisane na kolanie", którymi zbyt wiele osób się nie przejmuje. Przecież wiedzą co i jak. Niestety, często jest to jedynie wrażenie.

Po trzecie: seks to często karta przetargowa. Łatwa do zdobycia, łatwa do użycia, pomocna kiedy nie ma się do zaoferowania niczego innego.

Nie bójmy się użyć tego określenia - współcześnie panuje moda na... bycie głupim. Posiadanie jakiejkolwiek wiedzy staje się wśród młodzieży stygmatem, a przekonanie o tym, że pusta mózgownica to łatwe życie jest niemalże powszechne. Głupota, niegdyś piętnowana, dziś przeżywa swój złoty wiek. W połączeniu z seksualnością jest to mieszanka iście piorunująca. Co może bowiem zaoferować drugiej osobie człowiek głupi? Jakiś ciekawy temat do rozmowy. Nie. Podzielenie się pasją? Też nie, bo sam jej nie posiada. Jakąś ciekawą rozrywkę? Również nie, bo dla niego ciekawa rozrywka mieści się w jednym zdaniu: "wychlać, jebać, nic się nie bać". Pozostaje więc seks. Jest darmowy, "zestaw narzędzi" każdy nosi ze sobą, jest też przyjemny. Czemu więc by go nie spróbować? W końcu "robi to każdy"...

Po czwarte: żyjemy w czasach kryzysu autorytetów.

Obecne czasy to czasy, w których podważa się dowolne autorytety. Nie zawsze słusznie, często - zupełnie niesłusznie, dla zasady. Jednocześnie status autorytetu zyskują ludzie, którzy na ten tytuł w żaden sposób nie zasługują - mówiąc wprost, zwykli kretyni, którzy wyróżniają się jedynie tym, że krzyczą głośniej od innych. Jeśli nałożymy na to bunt nastolatka, z jednej strony poszukiwania przez niego autorytetów, z drugiej bunt przeciwko tym zastanym, a z trzeciej ich miałkość, możemy zaryzykować stwierdzenie, że nastolatek rozpocznie współżycie ze zwykłej, połowicznie dziecięcej jeszcze przekory. "Bo co mi będzie truł taki nie taki, ja wiem lepiej".

Myślę, że wymieniłem tu zestaw powodów najważniejszych według mnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś inny może mieć na ten temat zupełnie inne zdanie. Zapraszam więc do dyskusji - z chęcią skonfrontuję swoje poglądy z odmiennym spojrzeniem na sprawę.
I jeszcze kilka słów do nastolatków czytających ten wpis: Nie dajcie się wciągnąć tej popkulturze gołej dupy tylko dlatego, że jest modna. Pamiętajcie, że w niej jesteście po prostu... towarem. Wbrew pozorom nie chodzi o to, aby Wam było fajnie, a o to, aby fajnie było temu, kto na Was zarobi. Inwestujcie w to, co macie w głowie - tyłkiem naprawdę nie zdobędziecie świata, a nawet jeśli uda się to na jakiś czas, to i tak szybko się to zmieni, bo w przeciwieństwie do mózgu, tyłek traci na wartości wyjątkowo szybko...

wtorek, 3 listopada 2015

"Aaa, idź, bo jak ci jebnę..." czyli listopadowa Polaka zaduma.

1 i 2 listopada za nami. Sprzedawcy cmentarnych akcesoriów liczą zarobki, urząd skarbowy czeka jak zbawienia podatku od tych zarobków, na grobach dopalają się resztki zniczy, cmentarze opustoszały, słowem - wszystko wraca do rocznej normy. I tak do kolejnej pary "świąt listopadowych", kiedy naród połączy się w tłum, aby ruszyć na miejsca spoczynku przodków.
Byłem w tym tłumie. Jak co roku. Poczyniłem obserwacje. Jak co roku. Czy zachodzą zmiany? Owszem, zachodzą. Ciężko określić, czy są to zmiany na dobre czy na złe, bo jak wiadomo natura nie znosi próżni - tam gdzie czegoś ubędzie, tam natychmiast musi przybyć czegoś innego, a mówiąc po ludzku - co się polepszy, to się popieprzy. I o tym będzie dzisiejszy wpis - o tym, co w dniu Wszystkich Świętych się zmieniło i o tym, co zapewne nie zmieni się nigdy.

Agresja mode: on

Tytuł wpisu nie jest przypadkowy. To cytat. Ot, taka sytuacja: na przystanek podjeżdża autobus dowożący ludzi na cmentarz. Tłum rusza w stronę otwartych drzwi, jakby wewnątrz czekało zbawienie. Nagle stop! Blokada. Coś się dzieje. Oto stojący w tłumie wsiadających tatuś postanowił wsiąść pierwszy, a do wymuszenia pierwszeństwa wykorzystał wózek dziecięcy pchany przed sobą. Mówiąc krótko, próbował rozepchać grupę wysiadających. Upomniany, że chyba jednak najpierw przepuszcza się opuszczających pojazd, dopiero potem wsiada, zareagował pięknym, jakże polskim zwrotem: "Aaa idź, bo jak ci jebnę...". I powiem tyle - miał farta, naprawdę. Facet, do którego zostały skierowane te słowa miał wymiary naprawdę słuszne. Podejrzewam, że gdyby doszło pomiędzy nimi do wymiany ciosów, to dzień zaduszny stałby się świętem także dla bojowego tatusia. Nie dostał w klawiaturę z litości. I tu ciekawostka. W pierwszych dwóch dniach listopada miasto uruchamia specjalne linie autobusowe, kursujące w szczycie "przycmentarnej aktywności" z częstotliwością 2-3 minut. Zaraz za autobusem, o który tak zaciekle walczono, stał drugi. Pusty. Gotów na przyjęcie pasażerów. No ale ten był pierwszy. Bij, zabij! Nabluzgajmy na innych, wypełnijmy pojazd po sufit tłocząc się jak sardynki. Dojedziemy na groby pierwsi! Dwie minuty wcześniej, ale to już coś! A tamci frajerzy? Niech się duszą... w pustym autobusie... każdy wygodnie... siedząc... oh wait! No, jedźmy już, zanim dotrze do nas, że to co właśnie zrobiliśmy jest pozbawione sensu.
Nie wiem jaki czynnik wzbudza w tłumie tak pierwotne instynkty jak chęć "jebnięcia" komuś za zwrócenie słusznej zresztą uwagi. Nie da się jednak nie zauważyć, że agresja (mniejsza lub większa) to stały element świąt listopadowych. Może to wynik zmęczenia? Tylko... skoro coś jest tak męczące, że wywołuje w człowieku chęć mordu, a nie jest obowiązkowe, po jaką cholerę to praktykować?
Nie dotyczy to tylko okolic przystanków KM, ale także straganów z kwiatami i zniczami. Tu zasłyszane, nie mniej piękne: "Panie, kurwa pana mać, kolejka!" "A chuj kładę na twoją kolejkę, bucu!". Sytuacja identyczna jak w pierwszym przypadku - obok stoisko niemal puste, ceny identyczne. Ale znów - to było pierwsze, a tamci frajerzy? No niech stoją... bez kolejki... oh wait!

"Biedna dziewszina, Paris Hilton wanna be..."

O cmentarnej rewii mody tysiące blogerów (a głównie blogerek) napisało setki tysięcy słów. I ja dodam coś od siebie. To zabawne zjawisko nie zmienia się bowiem od lat. Odkąd pamiętam 1 i 2 listopada to dni, w których rzesze pań, panienek, dam i nobliwych matron, postanawiają wydobyć ze swoich szaf wszystko, co udało się kupić w ciągu ostatnich miesięcy. Wydobyć, założyć na siebie i ruszyć na podbój alejek i kwater. Gwóźdź programu - parada futer i obuwia zimowego. Niezależnie od temperatury. Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało, bo w końcu to nie ja się pocę, ale czy wyjaśni mi ktoś, czym różni się listopadowe 15 stopni ciepła od powiedzmy majowych 15 stopni ciepła? Podejrzewam, że odpowiedź będzie znana: "No wiesz, ale to już listopad..." I co z tego? Ciepły dzień w listopadzie to taki sam ciepły dzień, jak jego odpowiednik w dowolnym miesiącu. To naprawdę nie działa tak, że wraz ze zmianą nazwy miesiąca w kalendarzu nagle to samo ciepłe powietrze, które grzało nas w październiku, zacznie ziębić w listopadzie. A może chodzi o to, aby pokazać nowe futro czy buty? Żeby Kowalską spod szóstki szlag jasny (pośród tej zadumy oczywiście) trafił? Żeby ta pindzia, Kaśka z IIC z zazdrości kolki wątrobowej (pośród tej zadumy oczywiście) dostała i pryszcz jej na środku czachy wyskoczył? Żeby ta Agnieszka z domu obok z zazdrości tymi swoimi tipsiorami (pośród tej zadumy oczywiście) przeorała ogródek? Nie! Broń Boże. Nie chodzi o to! Chodzi o to, że 31 października 15 stopni ciepła to 15 stopni ciepła, ale już 1 listopada to zabójczy mróz.

"Handel lud zalewa boży..."

A teraz coś, co jest w mojej opinii pewną zmianą na plus. Otóż okolice cmentarzy w ciągu tych dwóch listopadowych dni z roku na rok przestają przypominać hipermarket. Naprawdę. Sprzedaż wiązanek, zniczy czy innych cmentarnych utensyliów nie jest niczym rażącym, jak najbardziej to popieram. Pamiętam jednak lata 90. Potwierdzić to może każdy, kto w tych latach żył - pod cmentarzem można było dostać... wszystko. Stragany posiadające w ofercie "szwarc, mydło i powidło" ciągnęły się na odcinku około trzystu metrów wzdłuż ulicy przylegającej do muru nekropolii. Oprócz zabawek można było dostać tam także podróby odzieży, kasety z muzyką (niejednokrotnie odtwarzaną, jak to mówią Ślązacy, "na cały karpyntel", a gorole "na fulla") i coś, z czym od lat kojarzył mi się dzień Wszystkich Świętych - petardy. O tak, dziś nie uświadczy się już huku generowanego przez domorosłych pirotechników, a jeszcze kilka lat temu ten dzień pod względem efektów dźwiękowych przypominał lądowanie w Normandii. Niczym dziwnym nie była też sytuacja, w której jakiś ćwierćinteligent rzucił taką petardą w tłum idących na cmentarz. Bo to takie, kurwa mać, zabawne...
Zmieniła się natomiast moda w wystroju grobów. Dziś znicz to już dawno nie znicz, ale olbrzymi lampion, niemalże latarnia. Czasem bardzo "eko", bo już nie z kopcącą wewnątrz świecą, a z diodami LED. Tak, i taki wynalazek widziałem - lampion nie dość, że świecący niemalże tak jasno jak porządna latarka, to jeszcze błyskający i zmieniający kolory. Miejska legenda głosi, że są i takie z melodyjką. Jeśli ktoś z Was zechce mi coś takiego postawić nad miejscem doczesnego spoczynku moich szanownych gnatów, ostrzegam - będę straszył jak jasna cholera.
A tak na poważnie - signum tempori? Czy naprawdę niedługo będziemy szli nie "zapalić świeczkę", a "wymienić bateryjkę"? Możliwe. Tylko klimat jakby nie ten...

Wszystkich Świętych i dzień zaduszny, jak się rzekło, już za nami. Przed nami kolejne lata, kolejne dni zadumy. Tylko kiedy się na to wszystko patrzy, to jakby w tej zadumie zadumy... mniej. Jest pośpiech, jest tandeta, jest parada futer. Ważne, żeby odfajkować, żeby zaliczyć, pobiec do następnego grobu, trzepnąć na szybko "zdrowaśkę", potem jeszcze spotkanie z rodziną i do domu. I spokój. Byle do następnego roku, wtedy załatwi się to jeszcze szybciej.
A może naprawdę w te dni warto trochę zwolnić? Bez względu na wyznawane poglądy pomyśleć nad tym, że jako ludzie przemijamy? Że to wcale nie jest tak jak próbują nam wmówić media - nie będziemy żyć wiecznie, a nowa pigułka, szampon czy krem nie przedłużą nam życia w nieskończoność.
Kilka dni temu zwróciłem uwagę na bardzo mądrą w swojej prostocie inskrypcję nagrobną:

"Gdzie Ty jesteś, ja byłem. Gdzie ja jestem, Ty będziesz."
Nie zapominajmy o tym, że każda droga gdzieś się kończy.