poniedziałek, 31 sierpnia 2015

"Barierki będę bronił jak niepodległości" czyli Polaka portret zbiorowy na imprezie masowej.

Jako że zaliczam się do miłośników lotnictwa, a ponadto od kilku lat fotografuję, jestem częstym gościem przeróżnych imprez plenerowych. Dla mnie to sposób na przyjemne spędzenie wolnego czasu, szansa na zdobycie nowego, niepowtarzalnego ujęcia oraz na zobaczenie na żywo tego, czego zwykle na co dzień zobaczyć się nie da. Po większości takich wydarzeń ja naładowany jestem pozytywną energią, karty pamięci przeładowane są setkami zdjęć, a akumulatory aparatu wyładowane niemal do zera. Niestety, "po większości"...
Robiąc zdjęcia zawsze staram się postępować według reguły, która mówi o tym, że fotograf ma być czymś (kimś?) w rodzaju ducha - jednocześnie aktywny i niewidzialny dla innych. Chodzi o to, aby człowiek z aparatem zwyczajnie nie wchodził w paradę tym, którzy grają w danym wydarzeniu pierwsze skrzypce. "Perspektywa ducha" ma także jeden dodatkowy bonus - będąc jednocześnie w centrum wydarzeń i niejako obok nich, można zauważyć sporo rzeczy. Również mało pozytywnych. I o tym właśnie będzie ta notka - o buractwie. Pragnę zaznaczyć - nie generalizuję, nie przypinam łatek, nie wkładam do szufladek - doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że zbiorowisko ludzi zawiera praktycznie cały przekrój społeczeństwa, a w tym przekroju znajdą się "nosiciele" także i tych cech, które nam wszystkim nie odpowiadają. Jednak, jako że to właśnie oni zwyczajnie wkurzają, postanowiłem wyrazić o tym swoją opinię. Subiektywną. Jak zawsze.

Nie wchodzić? Nie dotykać? Co to znaczy?!

To znaczy właśnie... TO. Dokładnie TO. Barierka, taśma w kontrastowych kolorach, strażnik - to zdecydowanie bardzo wyraźne sygnały dające do zrozumienia, że poza wyznaczonym terenem nie będziemy mile widziani. Nie, nie dlatego, że nas nie lubią. Dlatego, bo może grozić nam tam jakieś niebezpieczeństwo. Dlatego, że to MY możemy coś uszkodzić lub narazić na problemy i straty organizatora czy któregoś z gości przezeń zaproszonych.
Ktoś zapyta "Ej, ale jak można uszkodzić czołg czy samolot?" Odpowiadam - z czołgu można zwyczajnie zlecieć na łeb. I uszkodzić siebie. Szczególnie jeśli jest się dzieckiem w tłumie innych dzieci, albo człowiekiem, któremu procenty zaszumiały pod kopułą. A samolot? A samolot proszę państwa, wbrew pozorom jest bardzo delikatną konstrukcją. Kto widział z bliska jakąś maszynę, widział też pewnie naniesione na poszycie napisy "no step", "ne chybej", "nie chwytać za...", "opasno! wozduchozabronik". W ten sposób oznaczone są miejsca newralgiczne, o których obsługa doskonale wie. Rozbawiony widz czy jego dziecko mają prawo o tym nie wiedzieć. A taka niewiedza kosztuje, bo naprawa uszkodzenia nie dość, że nie jest tania, to dodatkowo wyłącza dany egzemplarz z normalnego użytkowania. Podobnie jest z rekwizytami, którymi posługują się wszelkie grupy rekonstrukcyjne - zbroje, miecze czy broń palna to w wielu przypadkach repliki wykonywane własnoręczne - z dużym nakładem środków finansowych i własnego wolnego czasu. Uszkodzić je jest bardzo łatwo. Nie dlatego, że to wszystko "słabizna", a przez niewłaściwą obsługę - rzeczy produkowane dla specjalistów z reguły nie są "idiotoodporne", bo taka cecha jest im zwyczajnie zbędną.

Ten napis naprawdę nie jest dla ozdoby...

Osobna piekielność wychodzi z ludzi podczas wszelakich pokazów dynamicznych. Dynamiczny, a więc ruchomy, będący w ruchu. Prościej - coś się porusza. Często "coś" o dużym ciężarze, z dużą prędkością, bywa że generując duże siły. Nic to! Trzeba podejść bliżej, a przynajmniej wypchnąć tam dziecko, żeby sobie zobaczyło. Barierka? Przepuścić pociechę między prętami. Taśma? Przejść pod nią. Strażnik? "Paaanie, ale niech se dzieciak zobaczy no...". Doskonały przykład z Pikniku Strażackiego organizowanego corocznie na moim osiedlu. Doświadczenie, mające uświadomić publice, co stanie się, kiedy zalejemy płonący olej choćby niewielką ilością wody. Efekt? Na poniższym zdjęciu, przy czym zjawisko jest tu w rozwoju - powstała kula ognia była naprawdę ogromna i wyraźnie czuć było gorąco stojąc nawet w sporej odległości od centrum pokazu.

"A co mi tam panie ogień jakiś?"
Nic to. Strażacy: "Prosimy odsunąć się". Widzowie ani drgną. "Naprawdę prosimy się odsunąć". Widzowie cofają się o kilka centymetrów. "Proszę państwa, kula ognia ma temperaturę taką i taką, strażak wykonujący pokaz jest w ubraniu żaroodpornym, nic mu nie grozi. Państwu w tym momencie grozi poparzenie, prosimy się odsunąć". Głosy oburzenia: "Ale kurwa panie, ja z dzieckiem, chce dzieciak zobaczyć", "Panie, ja we wojsku to...". Ludzie cofają się wreszcie na tyle, że można rozpocząć pokaz. Kula ognia błyskawicznie przyjmuje maksymalną objętość - wyraźnie czuć podmuch gorąca. Z tłumu wydobywa się "Wooow!", "O Jeeezuuu!". Nie kłamali. Wyglądało niebezpiecznie i było niebezpieczne. Szkoda, że przed rozpoczęciem akcji przez 15 minut tłum "walczył" z ratownikami o swoje dotychczasowe miejscówki. 15 minut upominania i próśb w sprawie tak oczywistej - "gorące! może poparzyć! Odsuń się!" "Nie, bo ja z dzieckiem, bo on będzie płakał". Stawiam dolary przeciwko orzechom, że będzie płakał bardziej, kiedy liźnie go taki płomyczek. Ale co ja tam wiem... ja tu tylko zdjęcia robię...
Podobna sytuacja w przeciwnym żywiołem - wodą. Ma odbyć się pokaz wykonywania otworu w betonie i dość grubej blasze (!) przy pomocy zwartego strumienia wody. Jakie jest zagrożenie? Duże... Polega ono choćby na tym, że strumień może oderwać jakiś odłamek, który poszybuje prosto w oko nieostrożnego widza. Identycznie jak wcześniej - statyw z materiałami do cięcia po środku, strażacy "w pełnym uzbrojeniu" czekający na sygnał do rozpoczęcia i... tłum skupiony wokół nich praktycznie na odległość ręki. Kolejne upomnienia - "Dalej, dalej... jeeeszcze dalej, będzie widać..." "Ale panie, ja z dzieckiem", "Ale panie, ja we wojsku...". Znów opóźnienie. Znów "Wooo!" bo jednak... znów nie kłamali.

"Panie, a co mie taka woda zrobi? Ja w wojsku z kałasza strzelałem..."
Dalej... dalej było identycznie. Pokaz ratownictwa technicznego? Byle bliżej. Symulacja pożaru samochodu? A jakże - byle bliżej. Dźwig przenosi autobus? Nie ma to jak cyknąć sobie fotkę... pod zawieszonym ciężarem. I tak co roku, na każdych pokazach...

"Mogłoby się co stać hehe..."

Przyznam - kiedy słyszę taki tekst, szlag mnie jasny trafia. Ja wiem - masa ludzi chodzi na pokazy właśnie po dreszczyk emocji, a twórcy pokazów starają się, aby było ciekawie i emocjonująco. To jednak często typowemu Januszowi* nie wystarcza. Musi być prawdziwe ryzyko śmierci, a najlepiej, żeby... faktycznie coś się stało. I niestety - stało się. W 2007 roku na pokazach Air Show w Radomiu doszło do zderzenia samolotów grupy akrobacyjnej "Żelazny". Zginęło dwóch pilotów - Lech Marchelewski i Piotr Banachowicz. Dwa lata później, na tych samych pokazach w 2009 rozbił się samolot Su 27 Białoruskich Sił Powietrznych - znów dwie ofiary śmiertelne - ginie Alaksandr Marficki i  Alaksandr Żuraulewicz. Obie katastrofy widziałem na własne oczy. Przy smutnej okazji obu z nich widziałem wiele wspaniałych zachowań widzów, jak i wiele przykładów - wybaczcie wulgaryzm - mentalnego spierdolenia. Jak inaczej można bowiem nazwać gwizdy i śmiechy podczas minuty ciszy i okrzyk "oddawać pieniądze" na wieść o przerwaniu pokazów? Jak można twierdzić, że "przecież nikt im nie kazał latać"? Jakim mianem w końcu można nazwać człowieka, który twierdzi, że to żadna tragedia, bo "tylko dwóch"? Czyli co? Gdyby któraś z tych maszyn spadła na tłum to już byłaby właściwa katastrofa, bo nie "dwóch" tylko "stu dwudziestu dwóch"?
Wiele osób nie rozumie jednej rzeczy - lotnictwo, ratownictwo, uczestnictwo w grupach rekonstrukcyjnych, sporty motorowe to PASJA. Coś, czego przeciętny Janusz, mówiąc językiem nastolatków, nie ogarnia. Nie ogarnia, że można tak po prostu wstać z fotela i zacząć robić coś konkretnego oraz czerpać z tego przyjemność. Nie ogarnia, że ludzie poświęcają czas, pieniądze, a często i zdrowie po to, aby móc robić coś więcej, niż tylko tkwienie w fotelu z piwem w łapie i oglądanie idiotycznych treści płynących szerokim strumieniem szamba prosto z odbiornika. Wszelkie pokazy organizowane są właśnie po to, aby móc zaprezentować swoje umiejętności i udowodnić, że można inaczej. Wiele pasji wymaga pokonywania własnych słabości. Ale Janusz nie ma słabości. Jest idealny. Przychodzi więc na pokaz, aby popatrzeć, co "ci idioci hehe" robią. A w głębi duszy żal mu dupę ściska, że to nie on siedzi za sterami, nie on ratuje ludzkie życie, nie on driftuje potworem o mocy wielokrotnie przekraczającej to, co on ma "pod butem" w swoim Passacie.

"Dajta spokój, ale nuda, ale dziadostwo..."

Uczestnictwo w imprezach masowych nie jest obowiązkowe. Naprawdę. Bywam na wielu z nich, nigdy nie zostałem na żadną z nich doprowadzony siłą i zmuszony do przebywania na jej terenie pod groźbą kary śmierci. Można wejść, można też w dowolnej chwili... wyjść. Jeśli kogoś tak bardzo nudzi pokaz, że musi coś w durny sposób skomentować, to po jaką jasną cholerę tam przyłaził, skoro wiedział, że to nie dla niego? Jeśli czegoś nie lubię, po prostu tam nie bywam, zamiast pojawić się, a potem zatruwać odbiór imprezy tym, których akurat to kręci. Tymczasem, choćby na ostatnim Air Show wraz z przyjaciółmi zaobserwowaliśmy ciekawą rzecz - im bliżej barierek odgradzających strefę pokazu tym więcej tam ludzi totalnie nie zainteresowanych tym, co dzieje się na pasie startowym i w powietrzu. Nie zainteresowanych, ale - jak w tytule - broniących dostępu do barierki jak niepodległości. To nic, że ktoś siedzi tyłem do kołującego właśnie F-16. To nic, że przy jednej z barierek niemal obozowisko, w którym wszyscy mają gdzieś latający właśnie, bardzo ciekawy dla pasjonatów śmigłowiec, i raczą się w najlepsze kiełbachą popijaną piwem. Pasjonacie! Nie podejdziesz! Nawet nie próbuj! Barierka jest moja! A co można było usłyszeć? "Eee! Lipa... Dajta spokój, człowiek się tłucze przez pół Polski, a tu tylko latają i latają" (nie no, spoko... na pokazach lotniczych latają samoloty... Serio?!). "I to jeszcze taki złom puszczają, chuj wie czy to w jednym kawałku wyląduje" (powiedział brudząc wąsy "kieczupem gratysowym rozumisz do ty hehe kiełbachy" i przepijając łykiem piwa samozwańczy inżynier pilot, a może nawet i konstruktor lotniczy Janusz). Pod samymi barierkami można było także odnaleźć opalające się panny, pary oddające się uniesieniom tak dalekim od tych podniebnych. Było też kilka przysypiających, opierających się na barierkach nastolatek, przebudzających się tylko na moment wykonania sobie selfie. Szwajcarscy piloci już-już mieli podejść, aby według regularności trzaskania samojebek ustawić sobie zegarki.
Mogę domyślać się końcowej opinii o pokazach wyrażonej przez sporą część "barierkowiczów" - "pokazy były słabe, było za głośno, samoloty za bardzo latały, piwo było drogie, a tak w ogóle to chciało mi się siku i było mi gorąco".

Podsumowanie, czyli konkluzja, czyli koniec ględzenia

Rozumiem i nie trzeba mi tego powtarzać - organizowanie jakiegokolwiek pokazu tylko dla pasjonatów mija się z celem. Ludzie siedzący w temacie bardzo często stanowią jedynie garstkę widzów każdej imprezy masowej opartej o pokazanie szerszej publice czegoś na co dzień niezbyt dostępnego. Bywałem i na takich że się tak z angielska wyrażę, eventach wyłącznie dla pasjonatów - było wręcz wzorcowo. Pytania - nie w stylu "a jak ten samolot lata panie pilot?", a raczej "tu jest silnik X, tam silnik Y, co pan sądzi o tym Y? Bo ja słyszałem, że to konstrukcja dobra, był stosowany na samolocie Z ale..."  Kwestie bezpieczeństwa? Jak w podręczniku, bo przecież każdy wie, że tędy może wessać, a tamtędy wypluć w nieco zmienionej formie. Nikt nikomu widoku nie blokował, bo każdy z aparatem i każdy poluje na dobre ujęcie. Tylko... tak się nie da. Aby impreza była popularna i przynosiła dochody, które zapewnią choćby zwrot kosztów organizacji, musi być nastawiona głównie na ludzi spoza grona wielbicieli tematu i pokazać temat tak, aby na kolejną wrócili już jako pasjonaci.
Jak wspomniałem na początku, widzowie imprez masowych to przekrój społeczeństwa, a jak to w każdym społeczeństwie bywa, są przeróżne jednostki. Na ogół na wszelkiego rodzaju pokazach panuje bardzo fajna atmosfera, a o samej imprezie dyskutuje się jeszcze wiele miesięcy po jej zakończeniu.
To wszystko nie zmienia jednak faktu, że "piekielności" się pojawiały, pojawiają i pojawiać będą. Grunt, to starać się na nie przymknąć oko, a jeśli rażą bardzo, przekląć sobie w myślach soczyście. A potem? Potem nieść w społeczeństwo "oświaty kaganek". Kto wie? Może jeśli komuś kiedyś wytłumaczymy, czemu takie a nie inne zachowanie może być niewłaściwe i niebezpieczne, to ten ktoś następnym razem go zaniecha? Wiem, łatwo nie będzie, ale... smoka choć zabić trudno, to starać się trzeba :)

*Janusz - pierwotnie określenie powstałe w środowiskach kibicowskich, używane w stosunku do człowieka, którego nie interesuje widowisko sportowe, a pojawił się na stadionie/w hali dla czystej rozrywki. Obecnie język Internetu mianem "Januszów" określa przeróżnych amatorów, często szkodzących dziedzinie, którą się zajmują, a także środowisku z tą dziedziną związanemu. Inaczej - partacz, dyletant.