środa, 30 grudnia 2015

Air Show czyli od obojętności przez zauroczenie do miłości.

Kończy się rok 2015. Rok bardzo ważny dla wszystkich pasjonatów lotnictwa rozrzuconych po całym kraju. Otóż pomiędzy 19 a 24 sierpnia każdy, komu maszyny latające są bliskie, przybył do Radomia, na lotnisko 42. Bazy Lotnictwa Szkolnego. To właśnie tu co dwa lata odbywa się największa w Polsce i jedna z większych imprez lotniczych w Europie - Air Show. 

Pamiętam jak to się zaczęło. Jak zaczęło się dla mnie. Miałem jakieś 13 lat. Moje pojęcie o lotnictwie ograniczało się do tego, że samoloty są, latają, lądują i startują. No, może jeszcze gdzieś tam w głowie kołatały się sceny z "Top Guna" i znane chyba każdemu młodemu mężczyźnie (a pewnie i niejednej kobiecie) uczucie, że... fajnie by było tak jak oni, tymi maszynami, bo wróg na jedenastej, a kraj zagrożony, więc pyk we wroga jakimś "argumentem"...
Latem 2000 roku głośno było w mieście o tym, że na lotnisku wojskowym organizowane są po raz pierwszy pokazy lotnicze na dużą skalę. Nie piknik lotniczy, a porządna, dwudniowa impreza z dużą ilością zaproszonych gości. Rozmach, dynamika...
Z coraz większą ciekawością obserwowałem przygotowania. Na kilka dni przed Air Show usłyszałem coś, co było dla mnie pewną nowością. Grzmot. Potężny, rozchodzący się nad miastem echem grzmot. I kolejny, i kolejny... Nie był mi obcy dźwięk silnika odrzutowego, bo baza lotnictwa szkolnego istniała w Radomiu "od zawsze". Dobrze pamiętam latające nad miastem samoloty TS-11 "Iskra" na których szkolono narybek naszych orłów, jednak ten huk był inny. Głębszy. To nie była znana Iskra. To musiało być coś o wiele większego...
Było. Podwórko, koledzy, jakieś wygłupy. Nagle zza bryły bloku z olbrzymim, rozdzierającym powietrze łomotem "wyskakuje" myśliwiec. Jest o wiele potężniejszy od TS-11, ma dwa stateczniki, dwa silniki i... piękną, surową sylwetkę. Przelatuje nisko. Na tyle nisko, że można zauważyć polską szachownicę pod skrzydłami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to MiG 29.
Jeśli porównamy to do związków, właśnie wszedłem w etap silnego zauroczenia. A moja "wybranka" wyglądała tak:

Air Show 2013 - MiG 29 z 1 Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim podchodzi do lądowania.
Wiedziałem jedno. Muszę pojawić się gdzieś w pobliżu lotniska. Przede wszystkim z ciekawości. Ponadto także dlatego, żeby jeszcze raz usłyszeć ten huk, bo było w nim coś porywającego, przyciągającego i jednocześnie mocno niepokojącego.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. W dzień pokazów pojawiłem się pod płotem i... pod nim zostałem.
Nic nie było w stanie oderwać mnie od oczekiwania na kolejny start, kolejny rozrywający wręcz powietrze dźwięk. Grupa akrobacyjna, po niej pokaz solowy, potem następna grupa...
MiG 29 a jakże, był. Jednak to nie on przekształcił zauroczenie w miłość. Zrobiła to inna maszyna. Jednym z elementów pokazu samolotu F-16 jest tzw. przelot na wysokich kątach natarcia. Maszyna zwalnia, pochyla się bardzo mocno "na ogon" i w tej pozycji majestatycznie przesuwa się przed publicznością. Często dla zaakcentowania figury uruchamiane są smugacze.
I właśnie to przekształciło zauroczenie w zakochanie. Przejście na niskich kątach natarcia w wykonaniu F-16 należącego do Holenderskich Królewskich Sił Powietrznych. Idealnie nad moją głową.
Wtedy jeszcze aparat był mi obcy, jednak chyba właśnie w tym momencie gdzieś zaczęła iskrzyć chęć uwieczniania tego, co się widzi. Minie kilka dobrych lat, kiedy zacznę interesować się także fotografią i powrócę w to samo miejsce, aby zatrzymać w kadrze tę scenę, która obudziła we mnie opisywaną tu pasję. Udaje się to dopiero w 2015 roku, F-16 jest belgijski, ale scena zostaje odtworzona niemalże w stosunku 1:1

Air Show 2015: F-16 Belgijskich Sił Powietrznych w przejściu na wysokich kątach natarcia, tzw. high alpha pass. 
Pasja rozwija się. Czytam o lotnictwie, poznaję specyfikację konkretnych maszyn, przekopuję wprost biblioteki w poszukiwaniu danych na temat tej pierwszej machiny. Chcę o Migu 29 wiedzieć niemal wszystko, o F-16 jeszcze więcej. W międzyczasie bywam "pod płotem". Obserwuję loty maszyn na co dzień stacjonujących w Radomiu - PZL-130 "Orlik". Pojawia się komputer, wraz z nim Internet. Próbuję liznąć lotnictwa od strony praktycznej - poznaję przepisy, zasady wykonywania lotów, wreszcie zasiadam za (co prawda wirtualnymi, ale zawsze) sterami. To właśnie  z tamtych czasów wywodzi się mój adres mailowy - SP-LTM (w alfabecie fonetycznym sierra papa - lima tango mike) to rejestracja pierwszej maszyny, którą "powoziłem" po polskim wirtualnym niebie. Dziś robię to rzadko, jednak nadal potrafię przełożyć dowolny wyraz na alfabet fonetyczny niemalże w locie. Powoduje to pewne nieporozumienia, bo kiedy w trakcie rozmowy telefonicznej muszę komuś coś przeliterować, to... odruchowo używam właśnie alfabetu fonetycznego, a nie jakichś tam "be jak Barbar" czy "u jak Urszul" :)

Co mnie przyciąga do tej tematyki? Zainteresowanie techniką, wojskowością, efektowność samej dziedziny? Owszem. Możliwość podziwiania triumfu człowieka nad materią i spełnienia jego odwiecznych marzeń o unoszeniu się w przestworzach, a więc romantyzm lotnictwa? Jak najbardziej. Ale co jeszcze? Co zmusza człowieka do sterczenia pod płotem w przeróżnych warunkach atmosferycznych tylko po to, aby zobaczyć to "latające żelastwo"? Ano... inni ludzie. Pasjonaci.
Pod płotem właściwie nie ma ludzi sobie obcych. Wystarczy podejść, popatrzeć, zamienić dwa zdania, aby w ciągu kilku sekund zdobyć nowego kolegę/koleżankę (wbrew pozorom pasjonatki lotnictwa nie są niczym dziwnym - "pod płotem" każdy jest mile widziany).

Air Show 2015: tłum zgromadzony pod ogrodzeniem od strony ul. Odrodzenia obserwuje symulację tzw. CAS - ataku celów naziemnych z wykorzystaniem lotnictwa myśliwskiego.


Na wstępie wspominałem, że miłośnicy lotnictwa przybyli do Radomia pomiędzy 19 a 24 sierpnia, a przecież same pokazy odbyły się 22 i 23 sierpnia. Ciekawostka polega na tym, że dla pasjonatów pokazy trwają... dłużej. Jakim sposobem?
Już tłumaczę. Najpierw przyloty ekip. W tym roku pierwsze maszyny pojawiły się w Radomiu 19 sierpnia, kolejne przybyły 20 i 21. To okazja do ujrzenia w locie tych maszyn, które w dniach pokazowych będą dostępne jedynie na wystawie statycznej. Ot, jak na przykład ta zabaweczka:

Air Show 2015, przyloty: Lockheed P-3 Orion podchodzi do lądowania. 
Ale także taki zabytek:

Air Show 2015, przyloty: Piper J3C-65 Cub podchodzi do lądowania.
A także maszyny o dużej wartości historycznej:

Antonow An-2 "Wiedeńczyk" tuż przed przyziemieniem.
Jednocześnie z przylotami rozpoczynają się treningi grup akrobacyjnych oraz solistów. Ktoś powie "Ale przecież to samo jest w dniu pokazów". Ano... nie. Treningi bowiem często różnią się od właściwego pokazu - niektóre elementy i figury są zmienione, ba! Zdarza się, że trening ma o wiele bardziej dynamiczny przebieg niż sam pokaz. Dla fotografów ważne jest także to, że dni treningowe są dodatkową okazją na uchwycenie dobrego kadru, nieraz w zupełnie innym świetle i z innej perspektywy niż w dniach pokazowych:

Air Show 2013: Su-27 Sił Powietrznych Sił Zbrojnych Ukrainy w trakcie treningu...


... oraz tuż po nim, w trakcie zjeżdżania z drogi startowej.
 "Inna perspektywa" to przede wszystkim fakt, że fotograf przebywa w tych dniach jeszcze poza lotniskiem. Udając się w konkretne miejsca ma szansę na obejrzenie treningu odbywającego się nieraz centralnie nad jego głową:

Grupa Jordanian Falcons w efektownej, grupowej pętli kilkaset metrów nad głowami spotterów.
Nieraz zobaczy też to, czego już, tkwiąc za barierką i walcząc z Januszami pokazów, nie ujrzy:

Grupa Frecce Tricolori z Włoch nalatująca na pas z włączonymi smugaczami.
Dni pokazowe to kolejna okazja do ciekawych ujęć, ale także obejrzenia w pełnej krasie tego, co przygotowano dla widzów. Jeśli tylko znajdziemy właściwe miejsce, to nawet dziki tłum, często nie zainteresowany tym, co dzieje się "na niebie i ziemi" nie przeszkodzi nam w złapaniu czegoś ciekawego. Możemy więc uwiecznić np. bohatera roku:

Kapitan Adrian Rojek w kokpicie samolotu MiG 29 podczas kołowania przed pokazem zawierającym element, który przyniósł mu sławę - niemal pionowym, "złamanym" startem.

Mamy też szansę przyjrzeć się nowym malowaniom. Z bliska. Z bardzo bliska:


F-16 Greckich Sił Powietrznych kołuje przez rozpoczęciem pokazu.
Możemy też dostać pozdrowienia :)

Członek załogi śmigłowca PZL SW-4 "Puszczyk" pozdrawia publiczność.
A co po zakończeniu pokazów? Pozostają jeszcze odloty. Ciekawostka polega na tym, że często odloty są jednocześnie... przylotami, bo maszyny transportowe często wielokrotnie odlatują i przylatują, przewożąc choćby wyposażenie ekip. Po raz kolejny to, co jest elementem wystawy statycznej możemy zobaczyć w ruchu.

PZL TS-11 "Iskra" po starcie z radomskiego lotniska wraca do Dęblina.
C-160D Transall Niemieckich Sił Powietrznych ląduje. 

W końcu ostatnia maszyna odleci. Życie na lotnisku wraca na jakiś czas do normy. Ale życie pasjonata do normy nie wraca nigdy. Bo przecież jeśli nie tu, to gdzieś indziej można podejrzeć te wspaniałe latające machiny.
Polecam lotnictwo. Naprawdę. Poznanie go i zrozumienie to... poznanie człowieka. Człowieka, który przez długi czas robił wszystko, aby choć w niewielkim stopniu dorównać ptakom. Czemu? Bo chciał. A skoro chciał, udało mu się. Swoją drogą, ciekawe o czym myśli gawron siedzący na płocie lotniska? Może śmieje się gdzieś "w duchu" z człowieka, że jak to? To ten wielki, wspaniały człowiek musi budować takie jakieś pokraczne, głośne, blaszane skorupy, aby móc się kawałek przelecieć? A nie może po prostu rozłożyć skrzydeł? Nie ma ich? Ale jak można nie mieć skrzydeł?
No, jak? :)

"Odrzuciwszy smętność ziemskich kajdanów
tańczę w niebiosach
na skrzydeł srebrnych radości
wspiąłem się się ku słońcu
w nieokrzesaną wesołość chmur
przedzielonych światłem
i oddawałem się tysiącom rzeczy
o których nikt nawet nie śnił
w pętlach, wzlotach i wstęgach
i ciszą umysłu niesiony
przemierzałem nieskalaną świętość przestrzeni
uniosłem dłoń moją
i dotknąłem
oblicza Boga!"
 
                                                  John Gillespie Magee junior, pilot. 




sobota, 26 grudnia 2015

#wpieniony: 01 - Jakość współczesnych produktów.

Nastąpił ten moment. Arkadiusz, młody, mało znany bloger z Polski odziera się przed swoimi Czytelnikami z prywatności. Arkadiusz ma zamiar publicznie pokazać... czym odkurza dywan! Cytując klasyka, shock, scandal, nie-do-wieeerzaniee. Arkadiusz przyznaje się bowiem, ze robi to... odkurzaczem. Ale jakim!

Ale od początku i po kolei. Świąteczne porządki. To wyczyścić, tu zamieść, to wynieść do piwnicy, tam odkurzyć. No właśnie, odkurzyć. Od lat w moim domu odkurza się czymś, uwaga, uwaga! Takim:


Zapytacie "A co to do cholery jest?!" Prezentuję i objaśniam. Odkurzacz. Odkurzacz Zelmer Alfa K2 "L". Według tabliczki znamionowej rok produkcji - 1973. Sprzęt znany wśród miłośników urządzeń retro jako "rakieta" lub "odrzutowiec". Czemu? Po pierwsze, ma całkiem niezłą wydajność. Po drugie... dźwięk! Poniżej krótka prezentacja (radzę przyciszyć głośniki/słuchawki :) )


Owszem, tworzywo na zewnątrz pożółkło i poczerniało. Niebawem odzyska blask, gdyż chcę tego klasyka doprowadzić do stanu fabrycznego. Właśnie z zewnątrz, bo wnętrze - uwierzcie na słowo - świeci nowością. Sprzęt od lat 70 wsysający tony kurzu, pracujący w przeróżnych warunkach wewnątrz wygląda niemalże jak po zjeździe z taśmy. Ktoś stwierdzi: "A daj spokój, dziadostwo takie, kup sobie jakiś nowy". Posłużę się pewnym obrazkiem:


Tak, będąc zdrowym na umyśle i w pełni świadomym otaczającej mnie rzeczywistości nie chcę wymieniać czegoś co działa na coś, co... podziała i przestanie. Jeśli Zelmer wyzionie ducha, zapewne trzeba będzie sięgnąć po coś nowszego. Jednak na razie wszystko wskazuje na to, że "rakieta" jest w świetnej kondycji. Oby jak najdłużej.
Co jednak powoduje, że współczesne urządzenia są wkurzające? Poniżej wypunktuję wszystkie wady. Wady, które zauważam jako użytkownik, ale i jako człowiek, który w sprzęcie lubi podłubać choćby po to, aby przywrócić go do stanu używalności.

1) "Nienaprawialność"

Tak, ja wiem. Ekonomia. Im sprzęt bardziej niezawodny, tym mniejsze zapotrzebowanie na jego wymianę. Im zaś mniejsze zapotrzebowanie, tym mniejszy dochód producenta. Jasna sprawa. Nie zmienia to jednak faktu, że kiedy po otwarciu obudowy widzę, jak bardzo producent leci w kulki, bierze mnie zwyczajna, ludzka złość. Po otwarciu obudowy... tak... O ile się DA ją otworzyć. Wiele urządzeń posiada bowiem obudowy wyposażone (na raz) w:

- Zatrzaski wykonane z wyjątkowo nietrwałego plastiku. Albo jest zbyt sztywny i nawet lekkie odgięcie powoduje pęknięcie "bolca", albo wręcz przeciwnie - zbyt miękki, a więc "bolec" po odgięciu zaczyna gibać się na wszystkie strony świata niczym zęby po sierpowym wypłaconym przez Tysona. Wynik; choćbyś człowieku stawał na głowie, za cholerę nie zamkniesz już obudowy. W tym miejscu zatrzask już nie trzyma. Twoja wina! Po cholerę dłubiesz? Masz UŻYWAĆ. Idioto.

- Śrubki. Albo tak miękkie, że zwyczajny śrubokręt krzyżakowy jest w stanie rozorać ich główki, albo tak twarde, że właściwie rozwiercają punkty, w które są wkręcone. Wynik: wykręcasz raz. Już nie wkręcisz. Twoja wina! Po cholerę dłubiesz? Masz UŻYWAĆ. Idioto.

- Klejenia. Tu najkrócej. Odpiąłeś zatrzaski. Usunąłeś śrubki. Coś trzyma. Co? No szlag by to trafił... przyklejone! I to tak cholernie mocno, że właściwie nie ma opcji - albo łamiesz obudowę, albo daj sobie spokój. Bo po cholerę dłubiesz? Masz UŻYWAĆ. Idioto.

A to dopiero początek. Nie chcę tu truć na tematy czysto techniczne, ale masa współczesnych urządzeń jest praktycznie zaprojektowana tak, aby się zepsuć. Z takich ciekawszych:

- Nijakie zabezpieczenia elektryczne. Są bo są, ale pierwsze lepsze przepięcie spowoduje usmażenie sprzętu.
- Kiepskie połączenia lutowane. Lutowie szybko pęka, a ponowne przylutowanie nie jest łatwe. W niektórych przypadkach bez porządnej stacji lutowniczej właściwie niemożliwe.
- Przewody cienkie jak włoski. Bez pęsety ani rusz.
- Umieszczenie kluczowych elementów w miejscach narażonych na wstrząsy, kurz, zamoczenie.

Mówiąc krótko - sprzęt ma działać po wyjęciu z pudełka. No... może do czasu upłynięcia terminu gwarancji. Później? Masz kupić nowe! Nie naprawiać. Oczywiście nawet i te nienaprawialne rzeczy naprawić się da, jednak zarówno koszt jak i energia w to włożona przerasta wartość samego urządzenia. Ty, użytkowniku MASZ się wkurzyć. I trzepnąć tym w kąt. Przecież w Super Duper Markecie jest promocja - już za 299,99 zł kupisz nowe, lepsze, szybsze...

2) Ubogość instrukcji obsługi

Miałem jakiś czas temu w rękach instrukcję obsługi dość leciwego telewizora. Gruba księga, zawierająca masę przydatnych informacji. Od podstaw typu "jak włączyć i używać", przez wskazówki eksploatacyjne, oraz (uwaga!) wykaz możliwych awarii i sposobów ich usunięcia. Na koniec schemat płyty głównej (w skali 1:1) oraz spis zamontowanych tam elementów. Szok.
A co mamy dziś? Nadal grubą księgę. Treść:

"TO JEST URZĄDZENIE ELEKTRYCZNE! PRĄD ZŁY! NIEBEZPIECZNY! UWAŻAJ! Jeśli zauważysz problem, PADNIJ KURWA! I natychmiast ewakuuj się pełzając w bezpieczne miejsce, a następnie zadzwoń po naszego serwisanta. UWAGA! PUDEŁKO NIE JEST ZABAWKĄ. FOLIA W PUDEŁKU NIE JEST ZABAWKĄ! URZĄDZENIE NIE JEST ZABAWKĄ! NIC DEBILU JEBANY NIE JEST ZABAWKĄ! TO JEST TWOJA WYJEBANA W KOSMOS 52'' PLAZMA! ROZUMIESZ? W przypadku połknięcia zgłoś się natychmiast do lekarza! !!! NIGDY !!! a) Nie otwieraj obudowy b) Nie dotykaj urządzenia w trakcie pracy. Jeśli nie wiesz, jak obsługiwać nasze urządzenie, zadzwoń do naszego serwisanta - 0-700-666-666 (to jest NUMER TELEFONU, TELEFON! ROZUMIESZ? TAKIE COŚ, ŻE WCISKASZ CYFERKI I SŁYSZYSZ W ŚRODKU NASZEGO SERWISANTA, TAKA, ROZUMIESZ, KURWA, MAGIA...) (22,50 zł/min + VAT). 

I tak w siedmiu tysiącach żywych języków świata, w kilkunastu martwych, oraz po marsjańsku i w runach elfich. Oraz dodatek:

"Nasza firma przestrzega zasad ochrony środowiska. Co prawda wyrżnęliśmy 30 hektarów lasu, aby wydrukować tę instrukcję, ale chrzanić to! Jesteśmy EKO! Ta instrukcja też jest EKO. Tak bardzo EKO, że możesz zeżreć ją na obiad".

I to znów przełożone na siedem tysięcy języków żywych, kilkanaście martwych, marsjański oraz na runy elfie.

3) Przeładowanie funkcjami

Odkurzacz powinien odkurzać. Pralka ma prać. Lodówka chłodzić. Proste? No... nie. Odkurzacz posiada wbudowany odtwarzacz mp3, pralkę można obsługiwać przy pomocy WiFi, a w lodówce znajdziemy telewizor HD z tunerem i dźwiękiem stereo. Ok, rozumiem. Może ktoś lubi takie bajery, ale nie ukrywajmy - 90% użytkowników i tak użyje ich najwyżej kilka razy. Raz, aby sprawdzić czy działa. Drugi, aby komuś pokazać, że działa. Trzeci - przypadkiem, "bo nie to chciałem kurwa... -.-" Pamiętajmy, że im więcej dodatkowych (i nie związanych z podstawowym przeznaczeniem urządzenia) funkcji tym po pierwsze większe ryzyko awarii (więcej elementów w ogóle = więcej elementów, które mogą się zepsuć). Po drugie wzrasta zużycie energii, bo fizyki się nie oszuka - więcej odbiorników zawsze będzie potrzebowało "więcej prądu" do pracy). Po trzecie znacznie zawyża to cenę samego urządzenia.

4) Marka nie jest wyznacznikiem jakości

Od dłuższego czasu zakupienie produktu danej marki wcale nie oznacza, że produkt ten będzie reprezentował określoną jakość. Wiadomo, każda firma ma w swoim dorobku gorsze serie, jednak przy obecnym, totalnie masowym systemie wytwarzania o problemy jakby łatwiej. Obecnie zdarza się, że produkty "no name" służą o wiele dłużej niż to, co pochodzi od znanej i uznanej światowej marki.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że te wszystkie niedogodności z czegoś wynikają. Wiem też, że (jak wcześniej wspomniałem) z punktu widzenia ekonomii produkcja rzeczy bezawaryjnych jest zwyczajnie nieopłacalna. Nadal jednak jako konsument czuję zwyczajne poirytowanie.
Tym wpisem otwieram nową serię. Będą to właśnie takie moje luźne rozmyślania na przeróżne wkurzające, drażniące mnie tematy. Niekoniecznie to, co drażni mnie, będzie drażniło także Was, ale mam nadzieję, że seria się spodoba.

P.S. I: Wpis nie zawierał lokowania produktu.
P.S II: Ani sprzątania nim.
P.S.III: Ale jeśli firma Zelmer uważa inaczej... :D
P.S. IV: Nie, chyba nie uważa... :(