sobota, 29 listopada 2014

"Złote lata 90" czyli łyżka dziegciu w garniec miodu. Część I.

Od dłuższego czasu w sieci możemy zaobserwować modę na gloryfikowanie minionych epok. Jedną z tych wychwalanych pod niebiosa epok są lata 90 XX wieku. Portale społecznościowe wprost kipią od obrazków, zdjęć i przemyśleń odnośnie tamtych czasów, do łask powracają napoje pite w tych czasach, współczesna młodzież oburza się, że przecież oni też na swoje czasy nie narzekają, w odpowiedzi słyszą, że "gimby nie znajo" i tak to się moi drodzy obraca. Przyznam, że dość długo zwlekałem z napisaniem tej notki. Zastanawiałem się, jak ugryźć temat i opisać obiektywnie epokę, na którą przypadło moje dzieciństwo. Nie jest bowiem rzeczą dziwną, że na czas własnego dzieciństwa każdy lubi spojrzeć przez zaburzające obiektywizm różowe okulary. Przemyślałem sprawę, odnalazłem wszystkie "zady i walety" i teraz już wiem. Cytując klasyka, po prostu "powiem jak jest", a raczej jak było. Bez zbędnych uładzeń, bez wynoszenia na ołtarze. Chciałbym także rozprawić się z niektórymi mitami o "dawnych, lepszych czasach". Słuchajcie więc, bo oto ja, świadek epoki zaczynam zanudzać. I to jak! Przeprowadzając wywiad z samym sobą! :)

P.s. Chwała blogom! Za zbyt częste przeprowadzanie wywiadów z samym sobą w realnym świecie można co najwyżej zarobić jakieś ciekawe rozpoznanie, które według kodu ICD-10 będzie zaczynało się literką F... ;)


Dzień dobry...

Ano dla kogo dobry, dla tego dobry. Ale niech będzie, że dzień. A czy dobry, to już proszę pana zależy. No ale dobrze, depresyjne nastroje zostawmy, bo przecież wracamy do [wybuch fajerwerków, publika wyje z radością kopulującego orangutana] [confetti spod sufitu] LAT DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH! [smród siarki po fajerwerkach, ktoś się dusi, ekipa z zoo szuka orangutana] [co ja mam cholera w tym oku... a... confetti...].

No właśnie... Lata 90... Kiedy to było?

Dawno proszę pana. Dość dawno. No ale nie aż tak znowu. Mniej więcej wtedy, kiedy nieboszczka komuna wydała ostatnie tchnienie, skończył się rok 1989, rok przemian, Polska odzyskała (przynajmniej tak się mówi) wolność. Od roku 1990 do 1999 mieliśmy, proszę pana te właśnie osławione lata dziewięćdziesiąte XX wieku.

Czyli czasy, w których każdy był szczęśliwy.

Niech pan pokaże mi czasy, w których każdy był szczęśliwy to dam panu dychę. A! Niech stracę. Piętnaście złotych. Przepraszam... jesteśmy na początku lat 90, hiperinflacja szaleje. Daję 150 tysięcy polskich złotych. Takie czasy pełnego szczęścia nie istniały NIGDY. Lata dziewięćdziesiąte to okres naszego dzieciństwa, a pamiętajmy, że nie każdy to dzieciństwo miał idealne. Ten czas to także czas upadku wielkich zakładów pracy. Wzrasta bezrobocie. Jedni radzą sobie, korzystają z wolności gospodarczej i zakładają biznesy. Inni załamują się, sięgają po "pocieszycielkę" w płynie, są sfrustrowani. Wyładowują frustrację na dzieciach. Bo jedni  i drudzy, proszę pana, mają dzieci. Czy dziecko biznesmena na dorobku i alkoholika będzie tak samo szczęśliwe? Nie. To się nie zmieniło, tak jest i dziś. Powszechne szczęście nie istniało w żadnych czasach. Problemy skrzętnie ukrywane przed opinią publiczną przez PRL nagle okazały się namacalne, prawdziwe. Ćpun z dworca...

Kto?! Skąd?!

Właśnie on, właśnie z niego. Ćpun z dworca istniał naprawdę. Nie był już mitem wymyślonym przez wrogów socjalizmu. I swoją niemityczną strzykawką ładował sobie w niemityczną żyłę niemityczną działę niemitycznego kompotu. I jakoś w nowych czasach trzeba to było przełknąć. Oczywiście jako dzieci nie mieliśmy pojęcia, co jest grane. Czemu ten typ coś sobie wstrzykuje. Albo czemu ci łysi goście gonią tego z czubem na głowie...

Skini gonią punka?!

Robią to. Nie tylko zresztą oni. Mnogość subkultur powodowała, że wiele z nich żyło ze sobą w odwiecznym konflikcie. Punk nie lubił skina, skin punka, punk japiszona w garniturze, depeszowiec mógł oberwać od skina, a oni wszyscy od jakiegoś narwanego chuligana, bo nie byli za tą drużyną, za którą na danej dzielnicy być należało. Prawdę mówiąc, w mordę można było zarobić choćby za to, że było się właśnie z innej dzielnicy, bo "wojny międzyosiedlowe" to było takie "neverending story" - "oni wpieprzyli nam to my im, bo my im kiedyś, więc oni nam teraz, ale my się jeszcze zemścimy, chyba że przyjedzie policja i wpieprzy i im i nam po równo wszystkim". O problemie przemocy wśród młodzieży dopiero zaczynało się głośno mówić.

Ale młodzież była lepsza?

Młodzież proszę pana jest zawsze taka sama. Są wśród niej ogarnięte przypadki, a są i pozbawieni mózgowia imbecyle. Wtedy było podobnie. Oczywiście panowały pewne zasady, których dziś próżno szukać, ale tylko dlatego, że zostały one wyparte przez zupełnie inny styl życia. Podejście do życia. Często powtarza się, że na podwórku starsi pilnowali młodszych. Owszem, tak było. Ale byli też tacy, których upilnować się nie dało, zresztą nikt nawet nie próbował. Można upilnować małolatów, którzy przesadzają z głupią zabawą, czy zareagować, kiedy "solówa" [bójka 1:1 według określonych zasad] polega na oklepywaniu bezbronnego, bliskiego płaczu przeciwnika. Ale czy da się upilnować młodego patola, który w wieku 8 lat jara papierochy jak smok, wącha klej czy benzynę, a na widok dziewcząt wydobywa ze spodni oprzyrządowanie i symuluje masturbację? Nie! A tacy byli. Upilnować ich nie mógł nikt, bo... po prostu się bał. Jeśli ten dzieciak mówił "odwal się, bo powiem bratu i cię zapierdoli" to faktycznie, brat mógł zapierdolić. Bo był po prostu bardziej rozwiniętą wersją małego patola. A wie pan, kim dziś jest ten mały patol?

Kim?

Prawie trzydziestoletnim bandytą, który żyje z tego, co komuś zginie. Gdyby lata 90 faktycznie były tak "złote" jak się to przedstawia, to gość nie sprawiałby dziś problemów, byłby niemal wzorcowym obywatelem. Uchroniłaby go od tego jakaś "magia" czasów w których się wychowywał.  A nie uchroniła. Podobnie skończy dzisiejszy małolat, zachowujący się w identyczny sposób, bo to nie czasy w których człowiek się wychował, a to JAK został wychowany definiuje bliższą i dalszą przyszłość tego człowieka.

Panie, a daj pan spokój! Przemoc, narkomania, patologia... no horror jakiś. Przecież tego nie było! Przynajmniej ja nie widziałem...

A powietrze pan widzi? A? Nie. A jeszcze jakoś gadamy, skoro pan oddycha. Czyli powietrze jest, chociaż go nie widać. Przyczyna jest prosta. Jako dzieci nie zwracaliśmy na to wszystko uwagi, być może nawet nie mieliśmy zielonego pojęcia, że takie rzeczy się dzieją. Coś tam zauważaliśmy, coś może i przeszło przez myśl. Ale kto by się wtedy nad takimi rzeczami zastanawiał, skoro trzeba było budować bazę. Wspólnymi siłami, bo taka była najlepsza.

Czyli jednak nie było tak źle - podwórko likwidowało podziały, zazdrość i "lepszość" nie istniała.

Wszystko zależy od tego jak byśmy na to spojrzeli. W bardzo młodym wieku podziały faktycznie nie istniały, ale im człowiek był starszy, tym więcej zauważał. Grubość portfela także. Wbrew pozorom zdarzali się na podwórkach i tacy, którzy po prostu lubili szpanować. Nie brakowało też takich, którzy dali się na ten szpan "kupić". Ktoś miał składaka. Kultowe dziś Wigry 3 albo Jubilata 2. Ale był też ktoś, kto miał "górala z kozą" i "osiemnastoma przerzutkami", do tego "na grubej ramie", a już klękajcie narody jeśli z "liczniczkiem". Wiadomo kto był bardziej lubiany i to takim pierwszym "fałszywym" lubieniem. Choćby za to, że kolega daje się czasem tym swoim "Ferrari" "karnąć".

Rowery... Miałem Wigry, Jubilata, miałem i kilka różnych "górali"... Dzieciaki ogólnie wtedy więcej się ruszały, bardziej lubiły sport, aktywność. A dziś? Smartfon, komputer, konsola... Chociaż konsola... był przecież Pegasus! Ale się tłukło!

Przede wszystkim wielkim mitem jest to, że gdyby przenieść nas z lat 90 do roku 2014 i pokazać możliwości współczesnych rozrywek elektronicznych to nadal z własnej woli wybralibyśmy podwórko. To podwórko było na nas niejako "wymuszone". Na złe to nikomu nie wyszło, ale pytanie czemu było ono "wymuszone"? Ano temu, że świat rozrywek elektronicznych (pomimo, że dość ubogi w porównaniu ze współczesnym) przyciągał, jednak to rodzice kontrolowali, jak długo możemy sobie na nie pozwolić. Komputer miało niewielu, bo nie była to tania rzecz. Prawdę mówiąc - bardzo, bardzo droga. Pegasusa miało oczywiście nieco więcej osób. Ale tu z kolei aktywność ograniczała sama technologia - konsolę należało podłączyć do telewizora, w latach 90 w większości domów telewizor był jeden. I teraz tak - trzeba się nim jakoś podzielić. Oczywiście ważniejsze będzie to co oglądają rodzice, dziadkowie. Pograć można wtedy, kiedy TV nie jest używany. A że jest jeden, używany jest praktycznie cały czas. I to nas wyganiało na podwórko. Niejeden z nas jednak marzył, aby zabawy z podwórka móc chociaż trochę urealnić. Zamiast udawać, że rower to samochód, móc się ścigać "prawdziwym" samochodem. Zamiast bawić się w wojnę, faktycznie postrzelać z "prawdziwego" cekaemu. Rzecz jasna to rozwijało wyobraźnię, tylko nawet najlepsza wyobraźnia to nie to samo co prawdziwe lub zbliżone do prawdziwych doznania. Era powszechnej elektronizacji dała to wszystko jak na talerzu. Nie dziwmy się więc, że dziś dzieciaki lubią sobie pograć, skoro mają to na wyciągnięcie ręki i to w doskonałej jakości. Pierwszego w życiu Pegasusa widziałem (i nawet grałem na nim) u mojej kuzynki. Młody wiek, ale "wooow" było potężne. W międzyczasie pojawiła się na to moda, wraz z nią - podróbki o wiele tańsze od oryginału. Dostałem swój egzemplarz, grałem. Koledzy też grali. Szał. Ale któregoś dnia, właśnie z kolegami mieliśmy okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć, co oferuje PSX, a więc konsola Sony PlayStation. Ilość liter "o" w słowie "wow" wyczerpałaby dozwoloną liczbę znaków przy tworzeniu jednego wpisu na tym blogu. Zareagowaliśmy tak wszyscy. Tak... dzieci lat 90... To było to! Dziś gry z PSX, ba! Nawet PS2 to zlepki pikseli. Wtedy dla nas była to filmowa grafika. A dziewczyny miały tamagochi.

Ale o tym, czym to było i z czym się to jadło, jutro, ok?

Ano, jak pan już mi tu chrapiesz... To niech będzie, że jutro...




C.D. mam nadzieję N :)