sobota, 18 marca 2017

wpieniony #05: Panoptikon, czyli "ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, a moje hasło do FB to..."


Wyobraź sobie Czytelniku, że miałeś kumpla. Dobrego kumpla, co to zawsze można z nim było gdzieś się powłóczyć, odstawić coś nie do końca poważnego, spierać się nad wyższością silnika A nad silnikiem B, albo zwyczajnie i po słowiańsku przechylić z nim kieliszek popularnego w naszych kręgach kulturowych roztworu. Czas mijał, kontakty lekko się zatarły, bo i czasu mniej, praca, studia, ot, życie. Po jakimś czasie pewnie chciałeś znajomość odnowić. Otwierasz więc listę znajomych na popularnej społecznościówce. Nie ma chłopa! Umarł? Gorzej, ożenił się. On dał jakiejś pięknej białogłowie swoje nazwisko, a ona mu dała swoje... zaraz, moment, prr! Stop orkiestra, bo Felka biją! Dała... imię?!



Czytasz i nie wierzysz własnym oczom. Ale stoi jak byk, każdy piksel tekstu, który masz przed twarzą jasno daje do zrozumienia, że Twój dawny kumpel to już nie jest Atanazy Kowalski. Teraz to jest Atanazy Anna Kowalski. Co tu dzieje się? Noo... tu hardkorowo jest! Właśnie widzisz połączone konto dwojga gołąbków.
Dzwonisz do mnie. "Siemasz Arku, słuchaj... pstrykasz ty te różne uroczystości, weź no powiedz, czy ostatnio był jakiś update przysięgi małżeńskiej? Nie było? Nic o Facebooku? Na cywilnych też nic? No bo stary, zobacz, taka sytuacja..." Znam to uczucie kolego. I tak jak Ty pojąć go za jasną cholerę nie mogę. Ale próbuję.
Zbieram więc argumenty, opinie. Zaglądam w takie miejsca w internetach, że włos na kolanie się jeży. Czytam. Ręce opadają. Szczęka opada. Ludzie, wy tak serio?!

"Połączone konto to znak zaufania"

A kontrola to jego najwyższa forma, jak uże skazał Lenin. Jakoś ciężko mi uwierzyć, że taka decyzja zapadła wspólnie, w porozumieniu i za pełną zgodą obu stron. Zakładam, że ktoś musiał o to w jakichś okolicznościach poprosić, być może zażądać. Ktoś inny musiał się na to zgodzić. Jesteśmy tylko ludźmi. Mniej więcej na etapie wchodzenia w wiek dojrzewania odczuwamy coraz większą potrzebę prywatności. I ona nie mija. My ją mamy cały czas. Nie rezygnujemy z niej "bo tak". "Znak zaufania"? Raczej dowód. Kto wie, czy nie wymuszony...

"My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic"

A czy, drogie gołąbki, nie zdajecie sobie sprawy z tego, że KTOŚ może mieć tajemnice przed którymś z Was? Nie macie tajemnic? Brawo. Tyle, że jeśli ja piszę do mojego kumpla Atanazego, to nie piszę do jego żony Anny. I nie, droga Anno. Nie chcę wyciągnąć go na wódę, na baby, czy na co Ci tam Twoja bujna wyobraźnia podpowiada. Chcę mu opowiedzieć o tym, jak poślizgnąłem się na schodach i potłukłem sobie lewy półdupek, a siniak na nim kształtem przypomina Grenlandię. Nie chcę, abyś po jednej wiadomości stwierdziła, że napisał tu jakiś debil i mówi o swoim półdupku. To jest nasz "inside joke", ta dupa, ta Grenlandia... Nie zrozumiesz, zresztą nie Twoja sprawa, bo ja Cię zupełnie nie znam. I nie wiem, czy wiadomość odbierze Atanazy czy Ty. A i Ty pomyśl o swojej przyjaciółce Marioli. Naprawdę chcesz, aby przypadkiem Atanazy trafił na jej wiadomość o spóźniającej się miesiączce albo wynikach badania ginekologicznego? Tak, to wszystko ludzkie, a nic co ludzkie obce być nie powinno, ale najpierw zapytaj Marioli, czy nie poczuje się głupio, kiedy otrzyma odpowiedź "Super, fajnie, że wszystko ok, przekażę Annie". Gołąbki, nie zawracajcie kijem Wisły. Czasy, w których komunikując się drogą prywatną, najpierw trzeba było się upewnić, "kto przy aparacie", a dopiero potem mówić, już minęły. Ja nie chcę, Mariola nie chce, nikt nie chce. Uszanujcie to.

"Bo ja muszę go/jej pilnować"

Znów - ej, powoli, stop! To jest związek czy zakład karny? Jeśli łudzisz się, że jeśli będziesz stale miał pod kontrolą konto swojej połówki, to taka taktyka jest świetną ochroną przed zdradą, porzuć złudzenia. Przed zdradą ochrony NIE MA. Kto jest podłym sukinsynem i się jej chce dopuścić, dopuści się, choćbyście chłopaku czy dziewczyno stawali na głowie. A jeśli Twoje życie ma polegać na trzymaniu kogoś przy sobie siłą, ewentualnie na ciągłym strachu, czy to stało się już, czy stanie się zaraz, czy może jednak nie, polecam głębokie zastanowienie się nad tym, z kim tańczysz. Nie moja sprawa, ale polecam. Tak po prostu.

"Bo my się tak kochamy..."

Super, gratuluję. Tyle, że bycie w zdrowym związku nie powinno równać się zacieraniu swojej tożsamości. Ja wiem, że w pierwszych miesiącach bycia ze sobą chciałoby się wykrzyczeć całemu światu, że "my razem", ale... portale społecznościowe udostępniają już mechanizmy do informowania świata o Waszym wspólnym szczęściu. Żyjemy w takich czasach, w których konto na tego typu portalach jest czymś w rodzaju naszej wizytówki. Czy tego chcemy czy nie, pracodawcy lubią przestudiować dostępne o nas treści. A stwierdzenie, że kandydat ma wspólne konto ze swoją żoną, albo że kandydatka ma wspólny profil ze swoim chłopakiem może wywołać mieszane uczucia. Bo to jednak takie... no niezbyt dojrzałe.

Wiem, że ten post może zabrzmieć jak wtrącanie się do czyjegoś życia. Bynajmniej. To raczej apel. Apel o zdrowe podejście do prywatności w związkach. Bycie z kimś nie oznacza, że nagle dwie osoby magicznie przemieniają się w jedną. Związki, w których partnerzy "orbitują" wokół siebie, a świat poza nimi nie istnieje, zwykle kończą kiepsko. Odcięcie partnera od jego dotychczasowego otoczenia - znajomych, przyjaciół, czasem rodziny spowoduje jedynie frustrację. Jeśli ktoś wierzy, że pełna kontrola nad drugą osobą to jakaś droga do szczęścia... no cóż... to cholernie przykre.







niedziela, 12 marca 2017

Prostactwo i prostota, czyli unboxing brzytwy Ockhama.

"Dla ludzi mam otwarte drzwi. Niewiele zabrać można mi. Ale jak ktoś mi da po pysku, oddam z nawiązką! Ja nie Chrystus..."  śpiewał polski bard Jacek Kaczmarski w utworze "Prosty człowiek". No właśnie, kim w dzisiejszych czasach jest ten prosty człowiek? Czy w ogóle da się dziś takim być? A jeśli już się nim jest, to czy wypada? Czy prostota jest tożsama z prostactwem? Tyle pytań, niewiele jasnych odpowiedzi. Ale jako że lubię odpowiadać na trudne pytania, dziś odpowiem. Oto własnoręcznie napisana pochwała prostoty.



Czasy mamy skomplikowane. To fakt. Mnogość opcji do wyboru, postaw do popierania, ba! Nawet orientacji seksualnych do reprezentowania, przeróżne mody i style... Dużo, dużo, jeszcze więcej, przesyt! Mogłoby się wydawać, że dziś prostota umarła. Nosimy kwiatki na jej grób, zapalamy znicze i rzewnie wspominamy, jak to drzewiej bywało. Bo przecież kiedyś było prościej. To spory błąd. To, że jesteśmy przeładowani wszystkim, wcale nie musi oznaczać, że dane jest nam paść ofiarami klęski urodzaju. Można żyć prosto, być prostym. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie leży granica. Granica pomiędzy prostotą, a prostactwem.

Prostota to NIE prostactwo.

I należy o tym wspomnieć już na samym początku. Prostota to nic innego, jak wyrażanie swoich myśli, poglądów i przekonań w sposób jasny i zrozumiały. To respektowanie norm w sposób czytelny dla siebie samego, ale i (może przede wszystkim) dla otoczenia. Prostactwo to BRAK myśli, poglądów i przekonań, brak znajomości norm. Człowiek prosty wie, jak postąpić w określonej sytuacji. Prostak kąsa, kopie i pluje, bo w ten sposób maskuje swój brak wiedzy. Odwraca uwagę od siebie swoim własnym często chamskim zachowaniem. Dlaczego? Bo się boi. Tak jak dzikie zwierzę zamknięte siłą w klatce. Z tym, że tu klatka to otoczenie, którego zwyczajnie nie rozumie. A niewiedza budzi strach.

Prostota to wiedza i rozumienie

A dokładnie wiedza o tym, że nie wszystko musi mieć drugie dno, oraz że naprawdę nie wszystko je ma. I rozumienie tego, kim jesteśmy. Współczesność przyzwyczaiła nas do tego, że wszystko, dosłownie wszystko musi być wielowarstwowe. Wypowiedź musi być ironiczna, zawierać zestaw ciętych ripost, do tego musi zawierać tysiąc przenośni na zdanie. Czynności, nawet te wykonywane codziennie muszą posiadać w sobie jakiś rys wyznawanej ideologii, część nas. Ubranie, jedzenie, sposób spędzania wolnego czasu, hobby - wszystko to staje się skodyfikowanym systemem, który powoli zaczyna zjadać własny ogon. Przestaje liczyć się esencja czynności, a "otoczka prawna" złożona z niepisanych reguł. Ginie przyjemność. Bo przecież "lajfstajl", więc jeśli przy minus 30 stopniach zakładam kalesony, zaraz muszę mieć przygotowany cały zestaw wypowiedzi i usprawiedliwień. Że jestem taki "retro", że to nawiązanie, że wyrażam w ten sposób, że... Pytam, po co? Przygotowujemy sobie scenariusze odpowiedzi na pytania, których gdzieś tak na 99,9% nikt nam nie zada. Jest -30 stopni Celsjusza, dlatego zakładam kalesony. Jestem głodny, więc jem, a jem to, co mi smakuje. Tyle. Współczesność buduje w nas przekonanie, że to wokół nas kręci się cały świat, że jesteśmy jakimiś gwiazdami, które od błysku lamp reporterskich dorobiły się już solidnej opalenizny. Żyjemy w ciągłym strachu o to, czy przypadkiem z lodówki nie wyskoczy dziennikarz i nie zapyta... Nie, nie zapyta. Nośmy takie gacie, jakie chcemy. Jedzmy to, co lubimy. Żyjmy.

Prostota to szczerość wobec siebie i innych

Od jakiegoś czasu możemy zauważyć rozwój epidemii pewnej z pozoru niegroźnej, ale dość nieprzyjemnej choroby dotykającej społeczeństwo. Ekspertoza, czyli expertosis vera objawia się głównie tym, że coraz więcej osób uważa się za ekspertów tylko dlatego, bo są specjalistami. Co ma to wspólnego z prostotą lub jej brakiem? Wbrew pozorom bardzo dużo. Otóż tym ludziom wydaje się, że aby być postrzeganym jako ekspert, trzeba komplikować. Wyjaśniać w sposób pełen dygresji, mówić dużo, używając przy tym fachowego żargonu, a jeśli uproszczenie czegoś jest niezbędne, stroić fochy, że motłoch śmiał zapytać o rzeczy oczywiste. To śmieszna postawa. Śmieszna i szkodliwa, dla siebie samego, ale i dla innych. Istota bycia ekspertem to właśnie opanowanie do perfekcji jak najprostszego wyjaśniania nawet bardzo skomplikowanych zagadnień, a jednocześnie bardziej umiejętność przyznania się do niewiedzy z postanowieniem jej uzupełnienia, niż uznanie siebie za wyrocznię, której wiedza jest w 100% kompletna. Tylko wtedy jesteśmy szczerzy wobec siebie, bo zdajemy sobie sprawę ze stanu naszej wiedzy i oceniamy go trzeźwo. Wtedy też jesteśmy szczerzy w stosunku do innych, bo nie musimy przed nimi nikogo grać. Nie bójmy się mówić, że nie wiemy, ale jeśli to niezbędne, nie tkwijmy w niewiedzy. Lepiej nie wiedzieć i być gotowym na zdobycie wiadomości, niż udawać, że wie się wszystko. I nam będzie lepiej ze sobą, i innym z nami.
Prostota zapewnia tu także komfort psychiczny, obu stronom. My wiemy, czego spodziewać się po innych, oni wiedzą to samo o nas.

Prostota to objaw pewności siebie

Zdrowej pewności siebie, pozbawionej wszelkich chorobliwych przerostów. Mówiąc "jak jest" nie zakładamy wyżej wymienionych masek ekspertów czy gwiazd. Jesteśmy w stu procentach sobą i nie boimy się tego. Wymaga to pewnej odwagi, bo nie zrzucimy wtedy już odpowiedzialności na jakieś nasze wyimaginowane alter ego. To napisałem ja, Arek. Nie ten mało popularny bloger z Radomia, nie fotograf, nie grafik, tylko ja. Ja jestem i blogerem, ale i fotografem oraz grafikiem, ale to cały czas ja. To nie są różni goście. Z tym wszystkim stoi jeden facet. Facet, który napisał to, co chciał napisać. Com napisał, napisałem.

I tak w uzupełnieniu - rozejrzyjcie się kiedyś po ulicach waszych miast. Zapewne zauważycie pstrokaciznę reklamową. Szyldy zawalone treścią, loga rozbudowane jak herby szlacheckie, ulotki walące po oczach wściekłą kolorystyką. Kiedy wrócicie do domu, otwórzcie sobie kilka głównych stron wiodących, światowych firm. Niech to będzie np. Apple, Porsche i... Google. Pierwsze, co rzuci wam się w oczy to porządek, czytelność i... no właśnie, prostota. Tak jest ze wszystkim. Mniej znaczy więcej. Nie bójmy się być prości, ale niech nas Świata Całego Budowniczy strzeże przed byciem prostakami. Tyle na dziś. :)

czwartek, 22 września 2016

Creepystories na dobranoc, czyli dziwne przypadki z życia Arkadiusza K.


"Aaaj, bo ty to jesteś betonowy sceptyk..." powiedział przyjaciel, kiedy rozważaliśmy jakiś czas temu problemy świata podczas wchłaniania złotego trunku pod kremową pianą. A ja? Ja właściwie nie miałem zbyt wiele na swoją obronę. Tak, uważam się za sceptyka. Czy betonowego? Może nie betonowego, bo jakąś tam sprężystość mój sceptycyzm ma. Po prostu wychodzę z założenia, że rzeczy, których nie umiemy wyjaśnić dziś, za kilkadziesiąt lat będą częścią ówczesnej nauki. Dziś brak nam jedynie narzędzi i sposobów myślenia odpowiednich do zabrania się za te rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że zdarzyło się w moim życiu kilka lekko niepokojących historii. Jeśli więc potrzebujecie klasycznego "nightmare fuel", dzisiejszy post jest właśnie dla Was...


"Oni im zioła podawali..."

Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem napisania postu opowiadającego o zabytkach cmentarza rzymskokatolickiego w Radomiu. Czy to dziwny pomysł? Raczej nie. Zawsze uważałem, że śmierć jest częścią życia, a nekropolie, szczególnie te stare, stanowią pewien trwały zapis określonych realiów - czy to historycznych czy to społecznych. Postanowiłem więc zebrać solidny materiał fotograficzny. Spacerowałem wśród grobowców, uwieczniałem co ciekawsze rzeźby. Jesień, chłód i cisza przerywana klapnięciami lustra aparatu. Wszystko to tworzyło swoisty uspokajający klimat. W pierwszej chwili nie zauważyłem tego człowieka. Stał w sporej odległości ode mnie. Ewidentnie się przyglądał temu co robię. Patrzył w moim kierunku. Skupiłem się właśnie na jakiejś inskrypcji, właśnie ustawiałem ostrość, kiedy ciszę przerwał głos:

- Pan wie, co pan fotografuje?

Mężczyzna stał zaraz za mną. Przyglądał się uważnie dużej, omszałej płycie z piaskowca.

- Grób... zabytkowy grób... - odparłem, odrywając oko od celownika i spoglądając na mężczyznę.
- A jeśli panu powiem, że to miejsce, ten grób jak pan to nazwał, to miejsce niezasłużonego cierpienia?
- Śmierć z reguły bywa niesprawiedliwa...
- Ależ proszę pana, ja nie o tym... wie pan kim ja jestem? Pan zobaczy, co tu jest wyryte, o tu, w rogu...

Nazwisko było mi znane. Zakład kamieniarski tworzący nagrobki chyba od początku istnienia tego cmentarza.

- Więc co wspólnego ma ten grób z panem?
- Ja nazywam się [tu nazwisko - identyczne z wyrytym na brzegu płyty] i gdyby pan wiedział, co tu w tych grobach leży... kto... pan wie kto?
- Nie mam pojęcia... Tu na przykład cztery osoby, ale...
- Może cztery, a może osiem... Przez jakiś czas w tej rodzinie rodziły się dzieci. To bogacze byli. Inżynier, lekarka, o, ten tu - prawnik... A dzieci... dzieci się rodziły chore. Pan rozumie, chore. Nie wypadało, żeby taka elita miała chorego dzieciaka. Bo dzieci, rodziły się chore. Pan rozumie...
- To się zdarza, wiadomo...
- A te skurwysyny tych dzieci niechcianych, chorych, nie chciały. One płakały w nocy. Głośno płakały. Bo chore były dzieci. A oni im podawali jakieś zioła, jakieś napary. I te dzieci zapadały w takie odrętwienie, taki...
- Letarg?
- Letarg taki. I one już więcej nie płakały. A te skurwysyny przyprowadzali lekarza, doktora [tu nazwisko] i on, drugi skurwysyn wypisywał akty zgonu...
-...
- A więcej panu powiem! Akty zgonu wypisywał i te dzieci małe, chore dzieci, do trumien wkładali. One w tym letargu takim. I oni te dzieci tu. Do tego grobu, tamtego grobu, tam w tamtej kwaterze też do trzech grobów...
- To ile oni tych dzieci mieli?
- Nie wiadomo, nie wiadomo, ale chore się dzieci rodziły, ciągle się chore dzieci rodziły tam. A on, skurwysyn, chciał zdrowe dzieci. I napary im dawał, i wyciągi. Żeby te dzieci nie płakały w nocy...
- Wie pan... to poważne oskarżenia są...
- Nie płakały w nocy u niego, to płakały tu, bo ten letarg, to odrętwienie to przecież nie na zawsze... Do widzenia...

Mężczyzna odszedł szybkim krokiem. Zdenerwowany. Nie oglądając się za siebie. Tak, wiem - schizofrenik, paranoik, gość nie do końca zdrowy psychicznie. W tego rodzaju zaburzeniach przekonanie o posiadaniu wiedzy na temat wielkiego spisku, tajemnic czy innych informacji niedostępnych dla ogółu to norma. Ot, znalazł sobie facet wolnego słuchacza i powiedział, co mu tam chory umysł dyktował. Poczułem się jednak nieswojo. Mężczyzna znów stał w sporej odległości ode mnie. Pokazywał na kolejny grób i poruszał głową, przytakując.

Biała marynarka

Mieszkałem wtedy w północnej części Radomia, raczej na obrzeżach miasta. Niedaleko mnie mieszkał mój kuzyn, więc często u siebie bywaliśmy. Często spotkania te przeciągały się do późnego wieczora, więc każdego z nas czekał kilkunastominutowy spacer ulicą w charakterystycznym otoczeniu. Po jednej stronie drogi znajdowały się zakłady przemysłowe oraz hurtownie, po drugiej zaś głęboki rów oraz ciągnące się po horyzont łąki oraz lasy. Okolica wieczorem raczej bezludna.
Wieczór był pogodny. Godzina? Okolice może 22:00, ale ze względu na letnią porę nie było jeszcze zupełnie ciemno. Szedłem sobie spokojnie, panowała cisza mącona co jakiś czas szumem przejeżdżającego samochodu. W oddali, po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem postać mężczyzny. Nie zwróciłem na niego jakiejś większej uwagi, bo - co prawda - okolica RACZEJ bezludna, ale jednak przechodnie się zdarzali. Szedłem dalej, kiedy coś jednak przykuło moją uwagę... Biały garnitur. Facet ubrany był w biały garnitur. Szedł, patrząc przed siebie. Pierwsza myśl, jaką miałem w głowie? "Uuu, słaba impreza chyba była, więc szuka lepszej... z wesela może wraca, albo coś..." Druga myśl: "Ej, ale jak z wesela? Środek tygodnia jest..." Trzecia myśl: "O, ale zaraz odskoczy od bramy, hehe..." Co miałem na myśli? Mężczyzna przechodził akurat obok bramy jakiejś hurtowni lub zakładu. Poza godzinami pracy terenu pilnowały dwa wielkie psiska, które kiedy wyczuły lub zauważyły przechodzącego w pobliżu człowieka, doskakiwały do ogrodzenia z głośnym ujadaniem. Często robiły to znienacka, więc jeśli ktoś nie znał tych "lokalnych zwyczajów", mógł się solidnie wystraszyć.
Panowała jednak cisza. Psy nie odezwały się. Facet minął bramę i wolnym krokiem zbliżał się w moją stronę. Kolejna myśl: "Hehe, duch czy co? Przecież te skurczybyki mało prętów nie przegryzą, kiedy ktoś idzie...". Nie odczuwałem niepokoju, raczej ciekawość, no bo pomyślcie sami - gość w tym białym gajerze pasował, do tej - że się tak wyrażę - czasoprzestrzeni jak nie przymierzając piącha do kinola.
Odległość pomiędzy nami nadal była spora. Wtedy mężczyzna, nie zwalniając kroku zszedł z prowizorycznego chodnika i przeszedł na moja stronę ulicy. A że akurat ja znajdowałem się w miejscu, gdzie ów chodnik się zaczynał, przeszedłem na drugą stronę - obrazowo mówiąc, zamieniliśmy się miejscami.
Mężczyzna zaś nie kontynuował swojej podróży poprzednim kursem. Otóż po przejściu na drugą stronę ulicy... wszedł prosto w porastające pobocze krzaki.
I tu się zrobiło dziwnie. Bardzo. Krzaczory porastające wspomniane pobocze były bardzo gęste. Zaraz za nimi znajdował się głęboki rów, wypełniony wodą sięgającą prawie do kolan. Za rowem zaś rozciągały się pola i łąki. Totalny mindfuck, bo gość w białym garniturze pakuje się w taką "dżunglę"... Pijany? Naćpany?
Zbliżyłem się właśnie do miejsca, w którym gość postanowił pobawić się w partyzanta, spojrzałem w krzaki... Nic. Nie ma gościa... Piorun go strzelił, diabli ogonami nakryli, wsiąkł.
Czy poczułem niepokój? Nadal nie. Nadal była to ciekawość. No bo co do jasnej cholery? Od jakichś ośmiu minut widzę idącego faceta. Jestem trzeźwy, nie zażywam narkotyków, żadnych silnych leków. Cieszę się, dzięki niebiosom, dobrym zdrowiem psychicznym, a ten co mi tu? Idzie, idzie i co? Nieładnie tak panie w białej marynarze, oj nieładnie...
Kiedy podskoczyłem? Ano kiedy dwa solidnie wkurzone psy stróżujące rzuciły się do ogrodzenia i głośnym ujadaniem, wyciem i kłapaniem paszczami dały do zrozumienia, że nie życzą sobie tu mojej obecności...

I znów mój sceptycyzm dochodzi do głosu. Ot, szedł facet pod wpływem jakichś ciekawych środków chemiczno-rozrywkowych. Gajerek założył, bo lubi chłopak elegancję. W krzaki skręcił za potrzebą. Nie pasowała mi tylko jedna rzecz - na drugi dzień obadałem to miejsce. Przez te krzaki naprawdę nie szło przejść. Gęste, rosnące blisko siebie. Za nimi rów pełen wody. Jak on tamtędy przelazł? Licho go tam wie. Śladów butów nie stwierdziłem...

"Zero, nine, seven, five, eight zero seven..."

Zawsze przed zaśnięciem lubiłem słuchać radia. Jednocześnie interesowałem się trochę radiotechniką i łącznością. Może nie na poziomie zaawansowanego amatora, ale nieobce mi są pojęcia "fala nośna", "propagacja" czy "fider". Tego wieczoru jak zwykle próbowałem powołać do życia jakiś średnio żywy komputer, a w tle brzęczał odbiornik radiowy. Audycja okazała się nudna, a że odbiornik był dość rozbudowany, wspierał także zakres AM, więc postanowiłem sprawdzić, co tam w eterze piszczy (i szumi). Obracałem powoli pokrętło, kiedy z szumu dał się słyszeć głos. Kobiecy głos. Podający... liczby w języku angielskim. Dostroiłem radio, teraz słyszałem już wyraźnie. Jednostajny głos, trochę jakby pochodzący z syntezatora. "Zero, nine, seven... five, eight, zero, seven..." Nie wyglądało mi to na radiową komunikację lotniczą. Wiem (i wtedy wiedziałem) jak komunikuje się lotnictwo, jaka w radiokomunikacji lotniczej obowiązuje frazeologia. A tu? Liczby, liczby i jeszcze raz liczby. "Zero, zero, five...". Chwila ciszy i... melodyjka. Nieco upiorna, bo przypominająca rozstrojoną pozytywkę. Kilka taktów, powtórka. Kilka taktów, powtórka. Cisza. Szum...

Dziś już wiem bardzo dobrze, co wtedy słyszałem. Temat radiostacji numerycznych jest opisany w sieci bardzo szczegółowo. Czym są radiostacje numeryczne? Otóż NAJPEWNIEJ jest to sposób, dzięki którymi centrale wywiadów porozumiewają się ze szpiegami umieszczonymi na jakichś odległych placówkach. Centrala ma nadajnik, szpieg ma odpowiednie radyjko. O umówionej godzinie zainteresowany szuka "audycji". Melodyjka na początku może być swojego rodzaju odliczaniem, pozwalającym na spokojne dostrojenie odbiornika. Ciągi cyfr są po prostu zaszyfrowanymi wiadomościami, które odkodować może jedynie posiadacz właściwej książki kodów. Sposób bardzo prosty, właściwie bez większych wad (nawet jeśli niepowołana osoba trafi na taką audycję, nic z niej nie zrozumie), nie pozostawia także trwałych śladów. Kody do odszyfrowania audycji są jednorazowe (jedna "audycja" = jeden sposób rozszyfrowania). Same zalety. A jak coś takiego brzmi? Na YT istnieje masa nagrań  Oto jedno z nich:



Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć moim Czytelnikom dobrej nocy. Over... :)

P.S. Jako że użyję w tagach do tego postu słów "radiostacje numeryczne", a doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że anonimowość w sieci nie istnieje, z tego miejsca chciałbym pozdrowić pana majora, który będzie czytał tę notkę. Czuwajcie chłopaki, bo czasy nie są lekkie, a panu majorowi życzę awansu na kapitana :)

P.S.S. (Społem) Wcale bym się nie zdziwił, gdybym dostał jutro maila o treści "Świetna notka, panu majorowi żart bardzo się podobał i dziękuje za życzenia." :D

czwartek, 9 czerwca 2016

wpieniony #04: "Mundrzejsi od radia" czyli światopoglądowy nalot dywanowy.

Dochodziła dziewiętnasta. Kilku spotterów fotografujących pod płotem radomskiego lotniska dopalało właśnie papierosy i chowało aparaty. "Niegłupio dzisiaj, nie?" "Nieźle nawet, mam Bryzę, wiadomo, standard - Orliki, Saab fajny, zdjęcie się obroni..." "Ale tej Cessny to ja się nie spodziewałem" "Miała być, druga też miała być, ale... o, patrzcie, podchodzi i druga" "A to ja sobie ją cyknę, światełko fajne teraz..." "Celuj waćpan, hehe..." Parę klapnięć lustra. Cessna niemal bezgłośnie przesuwa się nad głowami obserwatorów i miękko ląduje na pasie. Nagle z boku obcy głos: "ŻE WAM SIĘ PANOWIE TAK CHCE, TE TRUPY..."


Rozejrzeliśmy się. Nie wiadomo skąd w okolicy płotu pojawił się facet. Ot, niepozorny. Trochę podniszczona kurtka, w ustach dopalający się pet, kilkudniowy zarost. Gość jak gość. Spojrzeliśmy z wielkimi znakami zapytania w oczach. "No bo to takie lata, takie... nie wiadomo co..." Kolega, który właśnie przeglądał wykonane zdjęcia półgębkiem zapytał "Ale dlaczego trupy? Przecież to zwyczajne samoloty... Panie, tu nie Heathrow, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma..." No i się zaczęło...
A co się zaczęło? Wykład. Wykład o stanie polskiego lotnictwa. Cywilnego i wojskowego. O tym, że strach po ulicy chodzić, bo wojskowe to wszystkie już się rozsypują, piorun wie, czy który na łeb nie spadnie, bo "na ajerszole tym całym tam, to co było? Się rozpierdolił w drzebiezgi!". Cywilne? Gadać szkoda, bo "nakupują złomu z NRD, bo chcą pokazać jakie to paniska, bo lemuzyna za mało, trza samolot. I też, jak te głupie! Widzieliście panowie jak nisko szedł? Zahaczy kiedy komu kołem o chałupę i będzie płacz! Młody pewnie jaki, głupi..."
Próbowaliśmy dyskutować. Na bieżąco korygować błędy w rozumowaniu, wyjaśniać... Figę! Facet rozkręcił się jak katarynka, a odchodząc (z miną zwycięzcy rzecz jasna) skwitował: "Młodzi jesteście jeszcze, to co wy tam wiecie? Ile zjecie tyle wiecie, hehe...". 

Co fakt, to fakt. Takiej wiedzy to żaden miłośnik lotnictwa w tym kraju nie ma, więc radomscy spotterzy oficjalnie dziękują randomowemu panu w zielonej kurtce, że wyprowadził ich ze srogich błędów w myśleniu. Tyle lat w kłamstwie, a tu oświecenie! Panie, że się o pana Dęblin nie upomniał, to cud... Oj my głupi! Młodzi i głupi...

Anatomia problemu

Tak, pan z przytoczonej historyjki reprezentuje pewne cholernie wpieniające mnie zjawisko. Zjawisko oparte na czterech solidnych filarach:

a) Zabieranie głosu na tematy, o których nie ma się zielonego pojęcia.
b) Próba niemal siłowego przeforsowania swojego stanowiska wśród ludzi, którzy to pojęcie mają
c) Paranoiczna wręcz głuchota na kontrargumenty
d) Przy przewadze argumentów przeciwnika następuje próba zdyskredytowania go.

Reakcja wpienienia wystąpi wtedy i tylko wtedy, kiedy wszystkie te filary pojawią się wspólnie. A niestety, pojawiają się wspólnie bardzo często. Mam takie wrażenie, że istnieje pewien typ ludzi, którzy wprost uwielbiają w ten sposób atakować "sobą" rozmówcę. To dosłownie jest atak, nalot dywanowy, masowe bombardowanie bzdurami, które obalić można w kilka sekund, ale intensywność jest tak wielka, że w trakcie obalania jednej dostajemy w pysk trzema nowymi. A nasz rozmówca doznaje mentalnego orgazmu, bo przecież tak nas wspaniale "orze", że normalnie szok w trampkach. Szkoda tylko, że z boku wygląda jak skończony idiota, wyrzucający z siebie pakiety bzdur. Na jedno nasze słowo on ma pięćdziesiąt swoich. Kiedy widzi, że przegrywa, oczywiście nie daje tego po sobie poznać, ale już szykuje podsumowanie - próbę dyskredytacji. Najczęściej przez stwierdzenie, że w sumie to nie ma co strzępić ryja, bo jesteśmy młodzi, głupi, więc co my możemy wiedzieć...
Użycie argumentu ad personam to w dyskusji oznaka przegranej. Niestety, nasz rozmówca uważa, że zwyciężył. Odchodzi dumnie, bo przecież "niby taki hehe zawodowiec, a podstaw nie zna...". Żałosne. Jak jasna cholera żałosne.
Ktoś kiedyś powiedział, że rozmowa z takimi ludźmi to jak gra w szachy z gołębiem. Gołąb powywraca piony, nasra na szachownicę i będzie dumny, bo wygrał...
Najlepsze rozwiązanie? Nie dyskutować. Tyle, że czasem nie jest to możliwe.

"Panie, to proste jak drut!"

No właśnie, "taki zawodowiec"... Z tym typem ludzi bardzo często spotykają się wszelkiego rodzaju specjaliści w swoich dziedzinach. Ja, dla przykładu, jestem grafikiem, wykonuję także zlecenia fotograficzne i... chyba to wystarczy - każdy, kto liznął tej roboty doskonale wie, o czym ja mówię. "Panie! Przecie to prościzna no... przecie tym tam... fotoszopem to panie, takie rzeczy robią, ja w telewizji kiedyś widziałem, babie jak cycki, panie powiększył, to..."
Oto główne źródła wiedzy naszych rozmówców - telewizja, kolega szwagra, "tak słyszałem", "ja tam wiem, że...".  Tłumaczysz, wyjaśniasz, pokazujesz na przykładach - "A bo pan pewnie się nie znasz, w telewizji kiedyś, na takim filmie..." Panie, jasna cholera i wszystkie zarazy świata! Telewizja kłamie! Nie! Nie powiększę zdjęcia 20x30 pikseli do rozmiaru 2x3 metry. Wiem, tak, w "CSI: Kozia Wólka" wydobyto wizerunek podejrzanego z klatki filmu pozyskanej z ledwo działającej kamery przemysłowej, a sam wizerunek był odbiciem na metalowym obcasie szpilki kobiety, która przechodziła pół kilometra dalej. A oni zrobili z tego obraz w 4K. Ale... witamy w życiu! Tu nie CSI... "No ale panie, bzdury by pokazywali?" Nie proszę pana. Czystą prawdę pokazują. Najczystszą. Ale co ja tam wiem...

Ekspertów ci u nas dostatek

Trzymam się w życiu takiej prostej zasady - wypowiadam się tylko na te tematy, w których cokolwiek mogę powiedzieć. Jeśli się na czymś nie znam, a trafię między znawców, to zwyczajnie i po ludzku słucham. Pogadasz sobie ze mną, drogi Czytelniku o fotografii, sztuce, projektowaniu graficznym, pogadamy sobie o historii, o lotnictwie, o naukach takich jak psychologia, czy socjologia. Liźniemy fizyki, czy biologii. Mogą się trafić też jakieś poboczne wątki, z którymi "wiedzowo" się zapoznałem. Jeśli Ty wiesz coś, czego nie wiem ja, z chęcią Cię posłucham. Zdobywanie wiedzy jest naprawdę fajne. Nie uważam się jednak za żadnego eksperta. Doskonale wiem, że jeśli posiadam jakieś braki w danym temacie (a posiadam je na pewno, być może nawet większe niż mi się wydaje), to niczego nie zmieni obnoszenie się z nimi, ba! Wdrukowanie sobie do głowy, że skoro ja tak to rozumiem, to pewnie tak jest.
Problemem dzisiejszych czasów jest to, że właściwie od każdego wymaga się wyrażania zdania na dowolny temat. A ludzie dają się na ten haczyk złapać, tak jakby przyznanie się do braku zdania w danym temacie przybijało do głowy pieczątkę z wielkim, czerwonym napisem "idiota". A czy nie większą pieczątkę z tym napisem przybija próba przekonania faktycznych specjalistów, że nie mają racji? Na podsumowanie, taki obrazeczek, idealnie wręcz oddający istotę tego, o czym piszę:


Do następnego razu, pozdrawiam... :)

czwartek, 2 czerwca 2016

Nie zabijaj* (*także: dziecka, które w Tobie siedzi)

Pierwszy czerwca. Międzynarodowy Dzień Dziecka. Uśmiechasz się pod nosem, bo doskonale wiesz, jak bardzo się na ten dzień czekało. Uśmiechasz się, a za chwilę przechodzi Ci przez myśl, że to przecież już nie jest Twoje święto. Nawet nie wiesz, kiedy to się stało, prawda? Kiedy po prostu wyszedłeś z piaskownicy, aby już nigdy do niej nie wrócić.





To nie było gwałtowne zjawisko. Raczej proces. Stopniowy, powolny proces wygaszania w nas tego, co niedojrzałe, zastępowania tym, co według nas dorosłe. Chyba nawet bardzo nie bolało, działało przecież mocne znieczulenie pod postacią wizji nas jako dojrzałych ludzi. Takich, z których zdaniem każdy się liczy. Takich, którzy mogą wypowiadać się na poważne tematy bez ryzyka, że ujrzą ten dziwny cień uśmiechu u rozmówcy. W końcu takich, którym wszystko wolno. Czekaliśmy na tę osiemnastkę jak na zbawienie. Już! Zaraz! Teraz! "Sto lat!", "wszystkiego, co najlepsze! Powodzenia w dorosłym życiu". Może jakaś rada od rodziców, jakaś złota myśl wprowadzająca nas w dorosłość? Może. Chociaż nie zawsze. Właściwie i bez tego się obyło. Czasem dlatego, bo my i tak wiedzieliśmy swoje. Czasem dlatego, bo nie było na to czasu. A czasem nie miał kto tej rady udzielić. Bo chociaż był, nie umiał. Jakkolwiek by jednak nie było - my już przekroczyliśmy tę magiczną granicę. Nie, nie otworzyły się niebiosa, nie spłynął na nas z nich złoty pył. Dzień przed osiemnastką był taki, jak i dzień po niej. I nadal ktoś śmiał powiedzieć "dzieciak jesteś, nie zrozumiesz". A my tak się przed tym broniliśmy! Bo przecież... Dzieckiem nie byliśmy już wcześniej. Mieliśmy przecież JUŻ TE 14, 15, 16 lat. I wiedzieliśmy przecież o życiu niemal wszystko. Wiedzieliśmy, jak smakuje dym z papierosa, jaki smak mają usta dziewczyny, a jaki piwo wypite gdzieś na szybko, w tajemnicy. Poznaliśmy na własnej skórze, co to jest ta cholerna miłość i jak to sukinsyństwo potrafi zaboleć. Kto wie? Może i o przeciwny biegun się otarliśmy. O śmierć. Ktoś bliski odszedł, ktoś kogo znaliśmy odszedł, idol odszedł. A my? Wiedzieliśmy już, że na zawsze. Jako dzieci nie rozumiemy wymiaru, siły i wszechmocy słowa "wieczność", "na zawsze". I tak zapytamy "czyli do kiedy? Na ile?" A jako nastolatkom pojęcie wieczności zajmuje nam czas potrzebny do pstryknięcia palcami. Przecież wtedy wszystko jest "na wieczność" - miłość, przyjaźń, nienawiść. Nasza młodość też wydaje się wtedy niewyczerpana, wieczna. Tak więc magiczną zaporę w postaci osiemnastki przecięliśmy niemal błyskawicznie, z rozpędu. Już z jakimś tam bagażem doświadczeń. Więc czemu do cholery oni mówią, że jeszcze jesteśmy dzieciakami?! Nie jesteśmy! Chcemy być dorośli, już teraz! Zaraz! Odrzucaliśmy dziecięcość jak ciężar, jak zarazę.

No... i jesteśmy tu, gdzie tak chcieliśmy być. Powoli zbliżamy się do trzydziestki. Nadal młodzi, ale już nikt nam nie powie, że młokosy. Nadal jeszcze energiczni. Mamy swoje pasje, spełniamy je. Rozwijamy się. Budujemy swoje własne światy. Nie kupujemy tanich bajek, z naiwności wyleczyło nas życie. O dzieciństwie dawno już zapomnieliśmy, bo często mamy przecież już swoje dzieci, próbujemy więc dla nich być autorytetem. Czasem nawet się to udaje. I świetnie. Przecież właśnie o to chodzi. Tylko... czasem jest ciężko. Czasem coś zaboli. I chciałoby się tak po prostu mieć święty spokój. Zastanawiamy się, kiedy my ostatnio taki spokój mieliśmy i nagle "Eureka! No przecież! Wiadomo kiedy! Jak człowiek dzieciakiem był to..."

Był? A... może nie jest jeszcze za późno? Może to dziecko, które w nas siedziało, wcale nie umarło? Może je tylko czymś przysłoniliśmy, przykryliśmy, kazaliśmy mu milczeć. Wypadałoby teraz je nieco z tego wszystkiego odkopać, otrzepać z pyłu. I przede wszystkim, cholera, ładnie przeprosić.
Nie mam na myśli tego, że w reakcji na stresy codzienności powinniśmy wszyscy jak na komendę zdziecinnieć. To nie doprowadzi do niczego dobrego. Chodzi mi raczej o to, żeby odkryć na nowo to, co przecież kiedyś było naszymi odruchami. I czasem to zastosować, użyć tego. Nie wstydząc się przed samym sobą, że to przyjemne. A co to jest? No ludzie... popatrzcie na dzieci! To najlepsi instruktorzy!

Cieszmy się - a raczej nauczmy cieszyć się własnymi sukcesami i małymi przyjemnościami tak, aby wyeliminować z tej radości strach przed surową oceną totalnie anonimowych ludzi. Ludzi, których nasz sukces boli. Ludzi, którzy wprost marzą o tym, abyśmy nawet nosa nie wyściubili z tej szarej masy, którą tworzą. Niech każdy sukces będzie naszym prywatnym świętem. Nie bójmy się, że idąc po ulicy z uśmiechem na twarzy, zranimy czy oburzymy jakiegoś losowego Kowalskiego albo inną Malinowską. Skoro kogoś jest w stanie urazić promieniowanie szczęścia od zupełnie obcej osoby, to zapewne jest to człowiek, którego właściwie uraża wszystko. Taki trochę "gdzie byś nie strzelił, we mnie trafisz" jak pisał mistrz Stachura. Jeśli nie my go urazimy, to zrobi to trawa. Bo menda, za bardzo się zieleni, no...

Dziwmy się - przerażające jest to, jak bardzo jako dorośli potrafimy udawać obojętność. Przecież nie widzieliśmy wszystkiego, nie próbowaliśmy każdej fajnej rzeczy na świecie, pewne ciekawe sytuacje są dla nas kompletną nowością. A i tak udajemy, że przecież to nic wielkiego. Zabawna poza. Człowiek wewnątrz aż kipi z radochy, a na zewnątrz taki... słup. No bo co? "Samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", "miasto jak miasto". A wiecie, czemu tak dobrze wspominamy dzieciństwo? Bo wtedy odkrywaniu świata towarzyszyły nam... emocje! A emocje najłatwiej wchodzą w pamięć. W którymś momencie stwierdziliśmy, że należy świat odkrywać bez emocji. Na chłodno. Nic więc dziwnego, że wszystko wydaje nam się marne, nijakie i identyczne. Owszem, zjedliśmy coś nowego. Owszem, byliśmy w ciekawym miejscu. Ale... rozdzieliśmy odkrywanie od emocji. Dlatego "samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", a "miasto jak miasto".

Słuchajmy siebie - brzmi banalnie, nie? Każdy "kołcz" czy inny "nauczyciel życia" w przydużym gajerku ma taką mantrę, którą ciska z rękawa: "Wsłuchaj się w siebie, słuchaj serca, podążaj za nim, tako rzekłem, dwieście złotych się należy, przelew, karta czy gotówka?" Tymczasem dzieci wcale nie trzeba tego uczyć. One to wiedzą, robią to niemal automatycznie. Szybko wyczuwają, kto im sprzyja, kto nie, kto mówi im prawdę, a kto ciśnie kit najlepszego gatunku. Sami tak mieliśmy, nieprawdaż? Wiedzieliśmy, jakoś tak w środku, że akurat ten znajomy rodziców to nie jest fajny, że rodzice prowadzą nas do lekarza, że ten kolega to chyba coś ściemnia... I praktycznie zawsze się nie myliliśmy. Jak czuliśmy, że nie będzie fajnie, to było niefajnie. Ale dorośliśmy. I zaczęliśmy racjonalizować, czyli mówiąc po ludzku, nadużywać "no może i..., ale..." "Może i kawał chama, ale pewnie się zmieni", "No może i nie warto, ale nie przestanę". Walczymy z przeczuciem. I cierpimy. Tymczasem ten głos z tyłu głowy nie jest w niej dla picu. On tam ma być. I jeśli podpowiada, że mogą być z tego czy tamtego srogie kłopoty, to raczej ma rację.

Doceniajmy małe rzeczy - zdjęcie wlepki ilustrujące mój dzisiejszy wpis zrobiłem kilka lat temu. Zastanawiałem się nieraz nad sensem tych słów. A sens jest tu bardzo prosty - doceniajmy małe, chwilowe, ulotne, fajne rzeczy. Dzieci w sklepie zoologicznym oglądające rybki odcinają się na chwilę od świata. Są tylko one i tylko rybki. Nie było wczoraj, nie ma jutra - one i rybki, rybki i one. Umiemy tak? Chociaż przez chwilę czerpać radość z jakiejś pierdółki? Jeśli umiemy - świetnie. Jeśli nie - nauczmy się tego. Jako dorośli zapędziliśmy się trochę. Zaczęliśmy żyć w przekonaniu, że doceniać należy tylko to, co jest potężne, wielkie, a najlepiej drogie i okupione krwią, potem oraz łzami. Tak, wielkie rzeczy doceniać należy. Ale i te mniejsze potrafią dać radość. Czasem nawet właśnie ich mały rozmiar i ulotność powodują, że są potężniejsze niż te majestatyczne, w które tak lubimy wlepiać wzrok. Niech to będą rybki w akwarium sklepu zoologicznego. Niech to będzie ten gość, który nas przepuścił, kiedy chcieliśmy wreszcie wyjechać z tej cholernej uliczki. Niech to będzie zapach deszczu. Cokolwiek.

Przeprośmy tego dzieciaka, który w nas siedzi. On na to czeka... :)

poniedziałek, 30 maja 2016

#wpieniony 03: Kult przedmiotów, kult marek.

"Mieszkanie mi okradli, wiesz? Zginęły dwa komputery, dwie komórki i iPhone!" - usłyszałem pewnego dnia podczas podróży komunikacją miejską poprzez nasz piękny gród. Wiem, nieładnie jest podsłuchiwać, ale akurat w tym przypadku nie było to ciche mamrotanie pod nosem, a dyskusja na tyle głośna, że generowane przez jedną z pań peaki akustyczne powodowały brzęczenie szyb. Szybko przeanalizowałem zestaw danych - "dwie komórki i iPhone, dwie komórki i IPHONE!" Bo to przecież nie komórka. To iPhone. I już.

Duże ilości niepełnowartościowych telefonów na raz. Telefonów. Tylko telefonów.
Czy mnie to zdziwiło? Prawdę mówiąc nie. Internety przyzwyczaiły mnie już do tej semantyki - jest iPhone, potem długo, długo nic, a potem zwyczajne smartfony. Nic nowego. Podziały tego typu były w świecie technologii od zawsze. Wśród fotografów od lat trwa święta wojna pomiędzy kanonierami (użytkownikami sprzętu marki Canon), a nikoniarzami (fanami aparatów Nikon). Nowej mocy nabiera też konflikt pomiędzy graczami konsolowymi i pecetowymi. Tu robi się już mocno niepokojąco, bo fani gamingu na PC nazywają siebie "Pecetową rasą panów". Nie jest więc żadnym novum spina pomiędzy fanami Apple, a użytkownikami innych marek. A ja? A ja stoję z boku i śmieję się w kułak. No bo... ludzie! Ej, naprawdę? Ale bez kitu tak? Naprawdę jesteście w stanie porównać się do pomiotu Adolfa H. czy pisać całe małe prace magisterskie na forach, aby wyjaśnić jak bardzo kochacie daną markę/platformę/system fotograficzny?

Ok, ja rozumiem - spora część tej napinki to żarty. Nie mnie oceniać, co kogo śmieszy. Jednak czy żartem jest pisanie ogromnych objętościowo wypowiedzi, w których przeciwnik wyzywany jest od tępych chujów, biedaków i sugerowane mu jest, że skoro nie stać go na "japko" to nie powinien w ogóle mieć telefonu? Śmieszne jak cholera. Czy śmiesznym jest twierdzenie, że jeśli nie posiadasz sprzętu określonej marki to marny z Ciebie fotograf? Jak powyższe - tarzam się ze śmiechu...
Skoro więc wiemy, że lwia część takich opinii wyrażana jest na poważnie, zastanówmy się, dlaczego tak jest? To znaczy... wiem, że jeśli na moim blogu padają słowa "zastanówmy się", to nastąpi po nich przynajmniej jakaś próba wyjaśnienia omawianej kwestii. Ale nie tym razem. Bo zwyczajnie i po ludzku tego nie ogarniam. Po prostu powiem, czemu dla mnie ta cała walka jest totalnie pozbawiona sensu.

Po pierwsze, powiedzmy sobie wprost - wielkie marki mają w dupie wojenki użytkowników. Nie, drogi fanie "japka" - Jobs nie wstanie z grobu, aby uścisnąć Ci rękę w podziękowaniu za Twoje "oranie biedoty z Androidami", odznaczenia też żadnego nie dostaniesz. Nie, drogi kanonierze, nie przyznają Ci (na wniosek Canona) honorowego pierwszego miejsca na World Press Photo czy innym National Geographic Photo Contest za to, że na jakimś forum zjechałeś głupiego nikonarza jak burą sukę. Dla wielkich marek liczy się ZYSK. Zysk ze sprzedaży produktu. A Ty, drogi użytkowniku dałeś się jak małe dziecko wciągnąć w coś, co koncernom jest na rękę - w bycie darmowym nośnikiem ich REKLAMY. Jesteś taką mobilną powierzchnią reklamową. Piejesz gdzie się da, jaki to ten Twój sprzęt jest cudowny, jakimi to idiotami są "przeciwnicy" używający czegoś innego, a kiedy tylko pojawi się informacja o premierze nowej wersji tego co masz, pakujesz śpiwór, namiot i zestaw racji żywnościowych, bo przecież w kolejce trzeba będzie swoje odstać, a Ty musisz być pierwszy? Gratulacje. Za chwilę wyjdzie przejściówka pomiędzy wersją najnowszą, a jeszcze nowszą. Leć i kupuj. Bo tak Ci każe koncern, bo fejm Ci spadnie, bo staniesz się gorszy. Wolny i niezależny człowieku...

Po drugie, pewnie jako psychofanboj masz pewne obawy, bo oto widzisz gdzieś grupkę dresiarzy, którzy patrzą jak używasz tej swojej zabawki, a w ich oczach widzisz już wczytujący się plik "wpierdol_dziesiona.exe". Zagrożenie jednak mija, a Ty podśmiewasz się z typowego Seby w czapce-wpierdolce i z kołczanem prawilności. Tyle, że widzisz, drogi psychofanboju danej marki... Ty i Seba jesteście owocami jednego drzewa. Wiesz w ogóle, skąd w Polsce wzięła się "subkultura" dresiarzy? Ano dawno, dawno temu, kiedy upadł w naszym kraju komunizm, olbrzymia ilość ludzi zaczęła wyjeżdżać za granicę. Do pracy. Mniej lub bardziej legalnej, ale na pewno bardzo dochodowej. Inni zostali nad Wisłą, zaczęli korzystać z wolności gospodarczej i otwierać biznesy. Spora część z tych ludzi bardzo chciała pokazać "szarej masie", jak to się "tam" dorobili i na jakie rzeczy ich stać. Problem w tym, że dobre jakościowo rzeczy były zbyt skromne. Nie "krzyczały" sobą, jak bardzo są luksusowe. No i co tu robić? Jak pokazać Janinie z szóstego, że "my to jesteśmy teraz KTOŚ!"? Ano... ubrania sportowe z zachodu miały dwie właściwe cechy. Po pierwsze, były z zachodu, po drugie w myśl ówczesnej mody posiadały olbrzymie wręcz nadruki z logo firmy. No i poszło... Co prawda Hans dziwił się trochę, że Janusz idzie do pracy w ubraniu przeznaczonym na siłownię, ale kiedy już Janusz wrócił do kraju, kiedy przeszedł przez osiedle z wielkim napisem "Adidas" na plecach i "Fila" na nogawce, noooo... To było coś! Tak więc, drogi psychofanboju nie śmiej się teraz z Seby. Robisz to samo, tylko w jeszcze bardziej irytujący sposób. Seba przynajmniej nosi tą swoją wpierdolkę i kołczan, ale nie kręci awantur z Matim, że tamten nosi czapkę innej firmy. Tobie zaś nie wystarczy, że masz firmowe. Ty jeszcze musisz mieć poczucie, że dzięki temu jesteś lepszy. Ty potrzebujesz posiąść nie przedmiot, a IDEOLOGIĘ. Otoczkę. I za to płacisz słony szmal. Przedmiot jest gratis. Wolny i niezależny człowieku.

Po trzecie, pisałem już o tym w pierwszej części "Wpienionego" - dziś marka właściwie nie znaczy... nic. Nie kłamię. Jakość wszelkich produktów leci na łeb na szyję, więc tłumaczenie, że "kupiłem drogie, czyli lepsze jakościowo" bywa niestety wyłącznie racjonalizowaniem dużego wydatku. Obecnie elektronika, odzież, obuwie, czy nawet pojazdy znanych marek to nic innego jak masówka. Produkowana na olbrzymią skalę, nastawiona na zapotrzebowanie niezwykle chłonnego rynku. Ma być dużo i szybko. Jako że "dużo i szybko" nie oznacza jednocześnie "dobrze", efekt jest taki, że pojawiają się serie produktów po prostu kiepskich. Niedopracowanych. Z fabrycznymi wadami. Niektóre firmy wprost "jadą" na odcinaniu kuponów od dawnej popularności. Tymczasem każda próba wytknięcia wad na jakimkolwiek forum użytkowników kończy się solidną gównoburzą. Bo przecież "Stary, ale to jest X! To nie może być złe! Fakt, może tu jest jakaś drobna, powtarzam DROBNA wada, ale weź nie marudź, bo to jest doskonała firma!" Co z tego, że ta "drobna wada" w moim przypadku zaowocowała utratą zawartości karty pamięci? Brak strat zawdzięczam wyłącznie nawykowi wykonywania kopii zapasowej po każdej sesji zdjęciowej. Ale gdybym takiego nawyku nie miał, to klient pewnie miałby gdzieś "drobną wadę" i urwał mi głowę przy samym siedzeniu delikatnie mówiąc. Fanboje marki stwierdzili jednak, że jestem paskudnym hejterem - bo karty pamięci firmy X NIE PSUJĄ SIĘ! ROZUMIESZ DEBILU? NIGDY!!!!111oneone... :)
Oczywiście mogę podejrzewać, że za takie wpisy odpowiedzialni są ludzie reprezentujący daną firmę (spiseg?), ale tzw. życiowe doświadczenie podpowiada mi, że tak być mogło, lecz wcale tak być nie musiało. To tylko wolni, niezależni ludzie. Dla których autorytetem jest producent kart pamięci... Ok... konstytucja (jeszcze) gwarantuje wolność wyznania, więc jeśli chcą, niech się modlą do tej memorki, absolutu wśród pamięci nieulotnych... Amen. Znaczy... Enter... :)


poniedziałek, 16 maja 2016

Opuszczone & porzucone #3: Borne Sulinowo i Kłomino.

Na Ukrainie Prypeć, w USA Centralia i Bodie, w Norwegii Pyramiden. Każdy fan miejskich eksploracji czy tematyki postapokaliptycznej doskonale zna te lokacje. Miasta opuszczone, miasta widma. Miejsca budzące wyobraźnię filmowych scenarzystów, twórców gier, miłośników grozy oraz wszystkich zastanawiających się nad tym, co by było, gdyby kiedyś coś nam, jako ludzkości, poszło nie tak.  No tak... Ukraina, USA, Norwegia. Daleko. A czy my, Polacy mamy jakieś "ghost town"? Oczywiście, że mamy! A przynajmniej... mieliśmy. 


Tajemnice, atomice

Jest 17 września 1994 roku. W ten symboliczny dla polskiej historii dzień generał Leonid Kowaliow melduje prezydentowi Lechowi Wałęsie, że zakończono wycofywanie z terenów naszego kraju oddziały wojsk radzieckich, które stacjonowały tu od 1945 roku. Dzień później ostatni żołnierz Armii Radzieckiej opuszcza Polskę.
A co "ostatni żołnierz" zostawia po sobie? Otóż na podstawie porozumień wynikających z postanowień Układu Warszawskiego w latach 1945-1994 na terenie Polski funkcjonowało około 65 garnizonów Armii Radzieckiej. Garnizon to nie tylko ludzie. Garnizon to także całe zaplecze: nieruchomości i instalacje, zarówno obronne, techniczne, ale i socjalne. Pojedyncze budynki, place, schrony, grupy takich obiektów, a wręcz... całe miasteczka. Wiele z nich ze względu na ważne znaczenie strategiczne posiadało status ściśle tajnych. Nie istniały na cywilnych mapach, nie prowadziły tam oficjalne cywilne drogi. Solidne, zwielokrotnione ogrodzenia (drut kolczasty pod napięciem), uzbrojeni strażnicy i groźba zarobienia kulki bez ostrzeżenia, ewentualnie pojmania jako szpiega - wszystko to zniechęcało ciekawskich do przekonywania się na własnej skórze "co tam te ruskie znowu kombinują". Pamiętajmy, że mówimy o czasach i realiach Polski Ludowej, w której jak wiadomo, zniknięcie obywatela można było bez najmniejszego problemu zatuszować.

Jedną z takich zakazanych stref była miejscowość Borne Sulinowo oraz leżąca w jej pobliżu osada Kłomino. Stacjonowała tam 6. Witebsko-Nowogródzka Gwardyjska Dywizja Zmechanizowana. Ktoś powie "No tak, dywizja zmechanizowana... ruskie czołgi, wielka tajemnica!" Ano... "ruskie czołgi" może i tajemnica niewielka, ale wchodząca w skład dywizji 116. Orszańska Brygada Rakiet Operacyjno-Taktycznych to już grubsza sprawa. Otóż brygada ta najprawdopodobniej była jedną z kilku w Polsce, którym w przypadku wojny z "imperialistyczną zgnilizną zachodu" przypadał zaszczyt obsadzenia tejże "zgnilizny" dorodnymi... pieczarkami...
Tak, tak... W okolicach Bornego znajdowały się miejsca przechowywania broni jądrowej. Zarówno w postaci głowic rakiet, jak i bomb lotniczych.

Po wycofaniu się wojsk radzieckich miasto Borne Sulinowo zostało przekazane Polakom i zasiedlone. Osada Kłomino leżąca na uboczu miała mniej szczęścia. Stała się jednym z polskich "miast-duchów"...

Wyprawa

Jest 16 lutego 2014 roku. Kuzyn, który interesuje się eksploracją stawia propozycję nie do odrzucenia - "Jedziemy na Pomorze, wracając zahaczymy o Borne i Kłomino, jedziesz?" No ba... :) Bateria w aparacie naładowana, można ruszać...

Urok lokalnych dróg tej części Polski - wąsko, kręto, niebezpiecznie, ale za to jak klimatycznie! :)
Borne Sulinowo to niewielkie miasteczko. Jak szybko można się przekonać, przesycone jest wprost klimatem epoki. Przy głównej ulicy miasta uświadczymy np. taką zabaweczkę:

"W coca-colę, myszkę Miki i hamburgery, bateria łaaaaduj! Bateria! Agoń!" :)
Działo zamilkło, można więc zajrzeć lwu do paszczy:

Giń podły imperialisto! A przynajmniej... ściągaj dżinsy! 
Ruszamy dalej. Nasz pierwszy cel w poszukiwaniu rodzimego ghost town nie jest daleko. Szybko trafiamy na pierwsze "podniszczone" zabudowania. Magazyny zbudowane przez Niemców (pamiętajmy, jesteśmy na "ziemiach wyzyskanych"), przejęte przez Rosjan, dziś stanowią klimatyczną oprawę pobliskiego "tankodromu" - miejsca, w którym organizowane są zloty miłośników pojazdów militarnych.

"Jeszcze zaświeci nam słońce, towarzysze..."
Z zewnątrz może i wygląda to na solidną ruinę, jednak nie zapominajmy, że "goście" na tych ziemiach nie mieli zamiaru ich tak szybko opuszczać. Jasne, brakuje dachu. Jasne, z oknami też średnio. Ale stoi panie! A w środku prezentuje się całkiem nieźle:

"Zapewne skład bombek... choinkowych... też..." 
Na dach dotrzeć było niełatwo, jednak jak to mówią, smoka pokonać trudno, lecz starać się trzeba :) A to poniemiecko-poradzieckie smoczysko nie lubi ujawniać swoich tajemnic. Ale jako że we współpracy siła...

Dzieła malarstwa klasycznego - Michelangelo Buonarrotti: "Stworzenie eksploratora miejskiego" :D
... to i dach stał się w pełni dostępny. A z dachu widoki niewąskie. Przestrzeń. I świdrująca uszy cisza.

Część "tankodromu"
Sąsiedni budynek. Jednak chodzenie po jego dachu... no cóż... znam bardziej wyrafinowane formy samobójstwa... :)
Po opuszczeniu budynku dobrze jest sobie zapalić. Ale... nie zapominajmy, gdzie jesteśmy!

"Nie kurić!" No i nie pokurili... 
Jak widać na powyższym zdjęciu, wokół napisu możemy dostrzec dziesiątki wydrapanych podpisów w języku Puszkina. To podpisy stacjonujących tu niegdyś żołnierzy. Naprawdę mocny klimat i ewidentny, namacalny ślad przeszłości.

Brzmi zachęcająco... ;)
Jak widać lokalni "mistrzowie puszki" zaatakowali także i tu:

"W Rosji radzieckiej to architektura podziwia ciebie..." :)
"- Wygląda jak betoniarnia..
- Wtedy wszystko wyglądało jak betoniarnia... albo fabryka tworzyw sztucznych...
- Ale to, że wyglądało, nic jeszcze nie oznaczało..." :)

Wyprawy ciąg dalszy, bo przecież to co tu zobaczyliśmy to jedynie przedsmak tego, co zobaczyć chcemy. Po drodze trafiamy na obiekty o jasnym przeznaczeniu militarnym. Jak widać, na betonie nie oszczędzali. Może to wcześniejsze, to faktycznie była betoniarnia... :)

Solidny dach nad głową to podstawa!
"A tam trzymaliśmy z Saszą i Wanią ściśle tajny eliksir prawdy - C2H5OH" :)
Aż wreszcie docieramy na miejsce. Kłomino. Polskie "ghost city", miasto duchów! Tylko... jakieś to miasto... mało miejskie... Ot, parę budynków wystających z trawy. Niestety. Smutna prawda jest taka, że Kłomino, stojące na uboczu Bornego Sulinowa ciężko już uznać za pełnoprawne "opuszczone miasto". Zauważyliśmy, że jeden z budynków jest w remoncie. Ma już zapewne właściciela i dziś, w 2016 roku jest zamieszkany. Nie zmienia to jednak faktu, że postanowiliśmy z Kłomina wycisnąć pozostałości po jego dawnej świetności. Być może jako jedni z ostatnich.

"Saszka, Wańka! A bałkon gdie?! Tata skazał, szto granata nie igruszka!" :D
Wielka płyta wiecznie żywa...
 Zajrzyjmy jednak do wnętrza. Z uzyskanych informacji wiemy, że mieszkania w blokach przeznaczone były głównie dla kadry oficerskiej. Standard? No cóż... całkiem niezły.

Pokój z widokiem na las...
Może i kuchnia niewielka, ale widna i z widokiem na las. Tu... wszystko jest z widokiem na las.
Klatka Schodowa - wynalazek stworzony przez słynnego uczonego radzieckiego, doktora inżyniera Wasilija Artioma Schodowa w odpowiedzi na potrzeby ludu pracującego. Prototypy testowane były właśnie w Kłominie. :)
"- Kto miał takie płytki w domu?
- A kto nie miał..." :)

Z tego miejsca chciałbym pozdrowić Praktika, Soczka, Kujona i Naczelnego. Bądźcie pozdrowieni. Kimkolwiek jesteście... P.s. Naczelny to chyba przywódca grupy - ksywka podkreślona, więc najważniejszy z tu wymienionych. :D


Wot i wsio w dziele. Opuściliśmy Kłomino, opuściliśmy Borne, opuściliśmy Zachodniopomorskie. Doskonale wiem, że te okolice skrywają niejedną tajemnicę, a ten post nie opowiada o nich wszystkich odpowiednio wyczerpująco. My byliśmy tam niejako przelotem, a jednak stwierdzić można zdecydowanie, że było warto. Fakt, Kłomino na pewno nie jest tym, czym wielu chciałoby, aby było, ale przecież nie samymi miastami duchów eksplorator żyje - przebywając w tej (i innych częściach województwa) na pewno żaden miłośnik chodzenia po tym, co opuszczone i zapomniane na pewno się nie zawiedzie.