czwartek, 9 czerwca 2016

wpieniony #04: "Mundrzejsi od radia" czyli światopoglądowy nalot dywanowy.

Dochodziła dziewiętnasta. Kilku spotterów fotografujących pod płotem radomskiego lotniska dopalało właśnie papierosy i chowało aparaty. "Niegłupio dzisiaj, nie?" "Nieźle nawet, mam Bryzę, wiadomo, standard - Orliki, Saab fajny, zdjęcie się obroni..." "Ale tej Cessny to ja się nie spodziewałem" "Miała być, druga też miała być, ale... o, patrzcie, podchodzi i druga" "A to ja sobie ją cyknę, światełko fajne teraz..." "Celuj waćpan, hehe..." Parę klapnięć lustra. Cessna niemal bezgłośnie przesuwa się nad głowami obserwatorów i miękko ląduje na pasie. Nagle z boku obcy głos: "ŻE WAM SIĘ PANOWIE TAK CHCE, TE TRUPY..."


Rozejrzeliśmy się. Nie wiadomo skąd w okolicy płotu pojawił się facet. Ot, niepozorny. Trochę podniszczona kurtka, w ustach dopalający się pet, kilkudniowy zarost. Gość jak gość. Spojrzeliśmy z wielkimi znakami zapytania w oczach. "No bo to takie lata, takie... nie wiadomo co..." Kolega, który właśnie przeglądał wykonane zdjęcia półgębkiem zapytał "Ale dlaczego trupy? Przecież to zwyczajne samoloty... Panie, tu nie Heathrow, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma..." No i się zaczęło...
A co się zaczęło? Wykład. Wykład o stanie polskiego lotnictwa. Cywilnego i wojskowego. O tym, że strach po ulicy chodzić, bo wojskowe to wszystkie już się rozsypują, piorun wie, czy który na łeb nie spadnie, bo "na ajerszole tym całym tam, to co było? Się rozpierdolił w drzebiezgi!". Cywilne? Gadać szkoda, bo "nakupują złomu z NRD, bo chcą pokazać jakie to paniska, bo lemuzyna za mało, trza samolot. I też, jak te głupie! Widzieliście panowie jak nisko szedł? Zahaczy kiedy komu kołem o chałupę i będzie płacz! Młody pewnie jaki, głupi..."
Próbowaliśmy dyskutować. Na bieżąco korygować błędy w rozumowaniu, wyjaśniać... Figę! Facet rozkręcił się jak katarynka, a odchodząc (z miną zwycięzcy rzecz jasna) skwitował: "Młodzi jesteście jeszcze, to co wy tam wiecie? Ile zjecie tyle wiecie, hehe...". 

Co fakt, to fakt. Takiej wiedzy to żaden miłośnik lotnictwa w tym kraju nie ma, więc radomscy spotterzy oficjalnie dziękują randomowemu panu w zielonej kurtce, że wyprowadził ich ze srogich błędów w myśleniu. Tyle lat w kłamstwie, a tu oświecenie! Panie, że się o pana Dęblin nie upomniał, to cud... Oj my głupi! Młodzi i głupi...

Anatomia problemu

Tak, pan z przytoczonej historyjki reprezentuje pewne cholernie wpieniające mnie zjawisko. Zjawisko oparte na czterech solidnych filarach:

a) Zabieranie głosu na tematy, o których nie ma się zielonego pojęcia.
b) Próba niemal siłowego przeforsowania swojego stanowiska wśród ludzi, którzy to pojęcie mają
c) Paranoiczna wręcz głuchota na kontrargumenty
d) Przy przewadze argumentów przeciwnika następuje próba zdyskredytowania go.

Reakcja wpienienia wystąpi wtedy i tylko wtedy, kiedy wszystkie te filary pojawią się wspólnie. A niestety, pojawiają się wspólnie bardzo często. Mam takie wrażenie, że istnieje pewien typ ludzi, którzy wprost uwielbiają w ten sposób atakować "sobą" rozmówcę. To dosłownie jest atak, nalot dywanowy, masowe bombardowanie bzdurami, które obalić można w kilka sekund, ale intensywność jest tak wielka, że w trakcie obalania jednej dostajemy w pysk trzema nowymi. A nasz rozmówca doznaje mentalnego orgazmu, bo przecież tak nas wspaniale "orze", że normalnie szok w trampkach. Szkoda tylko, że z boku wygląda jak skończony idiota, wyrzucający z siebie pakiety bzdur. Na jedno nasze słowo on ma pięćdziesiąt swoich. Kiedy widzi, że przegrywa, oczywiście nie daje tego po sobie poznać, ale już szykuje podsumowanie - próbę dyskredytacji. Najczęściej przez stwierdzenie, że w sumie to nie ma co strzępić ryja, bo jesteśmy młodzi, głupi, więc co my możemy wiedzieć...
Użycie argumentu ad personam to w dyskusji oznaka przegranej. Niestety, nasz rozmówca uważa, że zwyciężył. Odchodzi dumnie, bo przecież "niby taki hehe zawodowiec, a podstaw nie zna...". Żałosne. Jak jasna cholera żałosne.
Ktoś kiedyś powiedział, że rozmowa z takimi ludźmi to jak gra w szachy z gołębiem. Gołąb powywraca piony, nasra na szachownicę i będzie dumny, bo wygrał...
Najlepsze rozwiązanie? Nie dyskutować. Tyle, że czasem nie jest to możliwe.

"Panie, to proste jak drut!"

No właśnie, "taki zawodowiec"... Z tym typem ludzi bardzo często spotykają się wszelkiego rodzaju specjaliści w swoich dziedzinach. Ja, dla przykładu, jestem grafikiem, wykonuję także zlecenia fotograficzne i... chyba to wystarczy - każdy, kto liznął tej roboty doskonale wie, o czym ja mówię. "Panie! Przecie to prościzna no... przecie tym tam... fotoszopem to panie, takie rzeczy robią, ja w telewizji kiedyś widziałem, babie jak cycki, panie powiększył, to..."
Oto główne źródła wiedzy naszych rozmówców - telewizja, kolega szwagra, "tak słyszałem", "ja tam wiem, że...".  Tłumaczysz, wyjaśniasz, pokazujesz na przykładach - "A bo pan pewnie się nie znasz, w telewizji kiedyś, na takim filmie..." Panie, jasna cholera i wszystkie zarazy świata! Telewizja kłamie! Nie! Nie powiększę zdjęcia 20x30 pikseli do rozmiaru 2x3 metry. Wiem, tak, w "CSI: Kozia Wólka" wydobyto wizerunek podejrzanego z klatki filmu pozyskanej z ledwo działającej kamery przemysłowej, a sam wizerunek był odbiciem na metalowym obcasie szpilki kobiety, która przechodziła pół kilometra dalej. A oni zrobili z tego obraz w 4K. Ale... witamy w życiu! Tu nie CSI... "No ale panie, bzdury by pokazywali?" Nie proszę pana. Czystą prawdę pokazują. Najczystszą. Ale co ja tam wiem...

Ekspertów ci u nas dostatek

Trzymam się w życiu takiej prostej zasady - wypowiadam się tylko na te tematy, w których cokolwiek mogę powiedzieć. Jeśli się na czymś nie znam, a trafię między znawców, to zwyczajnie i po ludzku słucham. Pogadasz sobie ze mną, drogi Czytelniku o fotografii, sztuce, projektowaniu graficznym, pogadamy sobie o historii, o lotnictwie, o naukach takich jak psychologia, czy socjologia. Liźniemy fizyki, czy biologii. Mogą się trafić też jakieś poboczne wątki, z którymi "wiedzowo" się zapoznałem. Jeśli Ty wiesz coś, czego nie wiem ja, z chęcią Cię posłucham. Zdobywanie wiedzy jest naprawdę fajne. Nie uważam się jednak za żadnego eksperta. Doskonale wiem, że jeśli posiadam jakieś braki w danym temacie (a posiadam je na pewno, być może nawet większe niż mi się wydaje), to niczego nie zmieni obnoszenie się z nimi, ba! Wdrukowanie sobie do głowy, że skoro ja tak to rozumiem, to pewnie tak jest.
Problemem dzisiejszych czasów jest to, że właściwie od każdego wymaga się wyrażania zdania na dowolny temat. A ludzie dają się na ten haczyk złapać, tak jakby przyznanie się do braku zdania w danym temacie przybijało do głowy pieczątkę z wielkim, czerwonym napisem "idiota". A czy nie większą pieczątkę z tym napisem przybija próba przekonania faktycznych specjalistów, że nie mają racji? Na podsumowanie, taki obrazeczek, idealnie wręcz oddający istotę tego, o czym piszę:


Do następnego razu, pozdrawiam... :)

czwartek, 2 czerwca 2016

Nie zabijaj* (*także: dziecka, które w Tobie siedzi)

Pierwszy czerwca. Międzynarodowy Dzień Dziecka. Uśmiechasz się pod nosem, bo doskonale wiesz, jak bardzo się na ten dzień czekało. Uśmiechasz się, a za chwilę przechodzi Ci przez myśl, że to przecież już nie jest Twoje święto. Nawet nie wiesz, kiedy to się stało, prawda? Kiedy po prostu wyszedłeś z piaskownicy, aby już nigdy do niej nie wrócić.





To nie było gwałtowne zjawisko. Raczej proces. Stopniowy, powolny proces wygaszania w nas tego, co niedojrzałe, zastępowania tym, co według nas dorosłe. Chyba nawet bardzo nie bolało, działało przecież mocne znieczulenie pod postacią wizji nas jako dojrzałych ludzi. Takich, z których zdaniem każdy się liczy. Takich, którzy mogą wypowiadać się na poważne tematy bez ryzyka, że ujrzą ten dziwny cień uśmiechu u rozmówcy. W końcu takich, którym wszystko wolno. Czekaliśmy na tę osiemnastkę jak na zbawienie. Już! Zaraz! Teraz! "Sto lat!", "wszystkiego, co najlepsze! Powodzenia w dorosłym życiu". Może jakaś rada od rodziców, jakaś złota myśl wprowadzająca nas w dorosłość? Może. Chociaż nie zawsze. Właściwie i bez tego się obyło. Czasem dlatego, bo my i tak wiedzieliśmy swoje. Czasem dlatego, bo nie było na to czasu. A czasem nie miał kto tej rady udzielić. Bo chociaż był, nie umiał. Jakkolwiek by jednak nie było - my już przekroczyliśmy tę magiczną granicę. Nie, nie otworzyły się niebiosa, nie spłynął na nas z nich złoty pył. Dzień przed osiemnastką był taki, jak i dzień po niej. I nadal ktoś śmiał powiedzieć "dzieciak jesteś, nie zrozumiesz". A my tak się przed tym broniliśmy! Bo przecież... Dzieckiem nie byliśmy już wcześniej. Mieliśmy przecież JUŻ TE 14, 15, 16 lat. I wiedzieliśmy przecież o życiu niemal wszystko. Wiedzieliśmy, jak smakuje dym z papierosa, jaki smak mają usta dziewczyny, a jaki piwo wypite gdzieś na szybko, w tajemnicy. Poznaliśmy na własnej skórze, co to jest ta cholerna miłość i jak to sukinsyństwo potrafi zaboleć. Kto wie? Może i o przeciwny biegun się otarliśmy. O śmierć. Ktoś bliski odszedł, ktoś kogo znaliśmy odszedł, idol odszedł. A my? Wiedzieliśmy już, że na zawsze. Jako dzieci nie rozumiemy wymiaru, siły i wszechmocy słowa "wieczność", "na zawsze". I tak zapytamy "czyli do kiedy? Na ile?" A jako nastolatkom pojęcie wieczności zajmuje nam czas potrzebny do pstryknięcia palcami. Przecież wtedy wszystko jest "na wieczność" - miłość, przyjaźń, nienawiść. Nasza młodość też wydaje się wtedy niewyczerpana, wieczna. Tak więc magiczną zaporę w postaci osiemnastki przecięliśmy niemal błyskawicznie, z rozpędu. Już z jakimś tam bagażem doświadczeń. Więc czemu do cholery oni mówią, że jeszcze jesteśmy dzieciakami?! Nie jesteśmy! Chcemy być dorośli, już teraz! Zaraz! Odrzucaliśmy dziecięcość jak ciężar, jak zarazę.

No... i jesteśmy tu, gdzie tak chcieliśmy być. Powoli zbliżamy się do trzydziestki. Nadal młodzi, ale już nikt nam nie powie, że młokosy. Nadal jeszcze energiczni. Mamy swoje pasje, spełniamy je. Rozwijamy się. Budujemy swoje własne światy. Nie kupujemy tanich bajek, z naiwności wyleczyło nas życie. O dzieciństwie dawno już zapomnieliśmy, bo często mamy przecież już swoje dzieci, próbujemy więc dla nich być autorytetem. Czasem nawet się to udaje. I świetnie. Przecież właśnie o to chodzi. Tylko... czasem jest ciężko. Czasem coś zaboli. I chciałoby się tak po prostu mieć święty spokój. Zastanawiamy się, kiedy my ostatnio taki spokój mieliśmy i nagle "Eureka! No przecież! Wiadomo kiedy! Jak człowiek dzieciakiem był to..."

Był? A... może nie jest jeszcze za późno? Może to dziecko, które w nas siedziało, wcale nie umarło? Może je tylko czymś przysłoniliśmy, przykryliśmy, kazaliśmy mu milczeć. Wypadałoby teraz je nieco z tego wszystkiego odkopać, otrzepać z pyłu. I przede wszystkim, cholera, ładnie przeprosić.
Nie mam na myśli tego, że w reakcji na stresy codzienności powinniśmy wszyscy jak na komendę zdziecinnieć. To nie doprowadzi do niczego dobrego. Chodzi mi raczej o to, żeby odkryć na nowo to, co przecież kiedyś było naszymi odruchami. I czasem to zastosować, użyć tego. Nie wstydząc się przed samym sobą, że to przyjemne. A co to jest? No ludzie... popatrzcie na dzieci! To najlepsi instruktorzy!

Cieszmy się - a raczej nauczmy cieszyć się własnymi sukcesami i małymi przyjemnościami tak, aby wyeliminować z tej radości strach przed surową oceną totalnie anonimowych ludzi. Ludzi, których nasz sukces boli. Ludzi, którzy wprost marzą o tym, abyśmy nawet nosa nie wyściubili z tej szarej masy, którą tworzą. Niech każdy sukces będzie naszym prywatnym świętem. Nie bójmy się, że idąc po ulicy z uśmiechem na twarzy, zranimy czy oburzymy jakiegoś losowego Kowalskiego albo inną Malinowską. Skoro kogoś jest w stanie urazić promieniowanie szczęścia od zupełnie obcej osoby, to zapewne jest to człowiek, którego właściwie uraża wszystko. Taki trochę "gdzie byś nie strzelił, we mnie trafisz" jak pisał mistrz Stachura. Jeśli nie my go urazimy, to zrobi to trawa. Bo menda, za bardzo się zieleni, no...

Dziwmy się - przerażające jest to, jak bardzo jako dorośli potrafimy udawać obojętność. Przecież nie widzieliśmy wszystkiego, nie próbowaliśmy każdej fajnej rzeczy na świecie, pewne ciekawe sytuacje są dla nas kompletną nowością. A i tak udajemy, że przecież to nic wielkiego. Zabawna poza. Człowiek wewnątrz aż kipi z radochy, a na zewnątrz taki... słup. No bo co? "Samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", "miasto jak miasto". A wiecie, czemu tak dobrze wspominamy dzieciństwo? Bo wtedy odkrywaniu świata towarzyszyły nam... emocje! A emocje najłatwiej wchodzą w pamięć. W którymś momencie stwierdziliśmy, że należy świat odkrywać bez emocji. Na chłodno. Nic więc dziwnego, że wszystko wydaje nam się marne, nijakie i identyczne. Owszem, zjedliśmy coś nowego. Owszem, byliśmy w ciekawym miejscu. Ale... rozdzieliśmy odkrywanie od emocji. Dlatego "samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", a "miasto jak miasto".

Słuchajmy siebie - brzmi banalnie, nie? Każdy "kołcz" czy inny "nauczyciel życia" w przydużym gajerku ma taką mantrę, którą ciska z rękawa: "Wsłuchaj się w siebie, słuchaj serca, podążaj za nim, tako rzekłem, dwieście złotych się należy, przelew, karta czy gotówka?" Tymczasem dzieci wcale nie trzeba tego uczyć. One to wiedzą, robią to niemal automatycznie. Szybko wyczuwają, kto im sprzyja, kto nie, kto mówi im prawdę, a kto ciśnie kit najlepszego gatunku. Sami tak mieliśmy, nieprawdaż? Wiedzieliśmy, jakoś tak w środku, że akurat ten znajomy rodziców to nie jest fajny, że rodzice prowadzą nas do lekarza, że ten kolega to chyba coś ściemnia... I praktycznie zawsze się nie myliliśmy. Jak czuliśmy, że nie będzie fajnie, to było niefajnie. Ale dorośliśmy. I zaczęliśmy racjonalizować, czyli mówiąc po ludzku, nadużywać "no może i..., ale..." "Może i kawał chama, ale pewnie się zmieni", "No może i nie warto, ale nie przestanę". Walczymy z przeczuciem. I cierpimy. Tymczasem ten głos z tyłu głowy nie jest w niej dla picu. On tam ma być. I jeśli podpowiada, że mogą być z tego czy tamtego srogie kłopoty, to raczej ma rację.

Doceniajmy małe rzeczy - zdjęcie wlepki ilustrujące mój dzisiejszy wpis zrobiłem kilka lat temu. Zastanawiałem się nieraz nad sensem tych słów. A sens jest tu bardzo prosty - doceniajmy małe, chwilowe, ulotne, fajne rzeczy. Dzieci w sklepie zoologicznym oglądające rybki odcinają się na chwilę od świata. Są tylko one i tylko rybki. Nie było wczoraj, nie ma jutra - one i rybki, rybki i one. Umiemy tak? Chociaż przez chwilę czerpać radość z jakiejś pierdółki? Jeśli umiemy - świetnie. Jeśli nie - nauczmy się tego. Jako dorośli zapędziliśmy się trochę. Zaczęliśmy żyć w przekonaniu, że doceniać należy tylko to, co jest potężne, wielkie, a najlepiej drogie i okupione krwią, potem oraz łzami. Tak, wielkie rzeczy doceniać należy. Ale i te mniejsze potrafią dać radość. Czasem nawet właśnie ich mały rozmiar i ulotność powodują, że są potężniejsze niż te majestatyczne, w które tak lubimy wlepiać wzrok. Niech to będą rybki w akwarium sklepu zoologicznego. Niech to będzie ten gość, który nas przepuścił, kiedy chcieliśmy wreszcie wyjechać z tej cholernej uliczki. Niech to będzie zapach deszczu. Cokolwiek.

Przeprośmy tego dzieciaka, który w nas siedzi. On na to czeka... :)