czwartek, 22 września 2016

Creepystories na dobranoc, czyli dziwne przypadki z życia Arkadiusza K.


"Aaaj, bo ty to jesteś betonowy sceptyk..." powiedział przyjaciel, kiedy rozważaliśmy jakiś czas temu problemy świata podczas wchłaniania złotego trunku pod kremową pianą. A ja? Ja właściwie nie miałem zbyt wiele na swoją obronę. Tak, uważam się za sceptyka. Czy betonowego? Może nie betonowego, bo jakąś tam sprężystość mój sceptycyzm ma. Po prostu wychodzę z założenia, że rzeczy, których nie umiemy wyjaśnić dziś, za kilkadziesiąt lat będą częścią ówczesnej nauki. Dziś brak nam jedynie narzędzi i sposobów myślenia odpowiednich do zabrania się za te rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że zdarzyło się w moim życiu kilka lekko niepokojących historii. Jeśli więc potrzebujecie klasycznego "nightmare fuel", dzisiejszy post jest właśnie dla Was...


"Oni im zioła podawali..."

Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem napisania postu opowiadającego o zabytkach cmentarza rzymskokatolickiego w Radomiu. Czy to dziwny pomysł? Raczej nie. Zawsze uważałem, że śmierć jest częścią życia, a nekropolie, szczególnie te stare, stanowią pewien trwały zapis określonych realiów - czy to historycznych czy to społecznych. Postanowiłem więc zebrać solidny materiał fotograficzny. Spacerowałem wśród grobowców, uwieczniałem co ciekawsze rzeźby. Jesień, chłód i cisza przerywana klapnięciami lustra aparatu. Wszystko to tworzyło swoisty uspokajający klimat. W pierwszej chwili nie zauważyłem tego człowieka. Stał w sporej odległości ode mnie. Ewidentnie się przyglądał temu co robię. Patrzył w moim kierunku. Skupiłem się właśnie na jakiejś inskrypcji, właśnie ustawiałem ostrość, kiedy ciszę przerwał głos:

- Pan wie, co pan fotografuje?

Mężczyzna stał zaraz za mną. Przyglądał się uważnie dużej, omszałej płycie z piaskowca.

- Grób... zabytkowy grób... - odparłem, odrywając oko od celownika i spoglądając na mężczyznę.
- A jeśli panu powiem, że to miejsce, ten grób jak pan to nazwał, to miejsce niezasłużonego cierpienia?
- Śmierć z reguły bywa niesprawiedliwa...
- Ależ proszę pana, ja nie o tym... wie pan kim ja jestem? Pan zobaczy, co tu jest wyryte, o tu, w rogu...

Nazwisko było mi znane. Zakład kamieniarski tworzący nagrobki chyba od początku istnienia tego cmentarza.

- Więc co wspólnego ma ten grób z panem?
- Ja nazywam się [tu nazwisko - identyczne z wyrytym na brzegu płyty] i gdyby pan wiedział, co tu w tych grobach leży... kto... pan wie kto?
- Nie mam pojęcia... Tu na przykład cztery osoby, ale...
- Może cztery, a może osiem... Przez jakiś czas w tej rodzinie rodziły się dzieci. To bogacze byli. Inżynier, lekarka, o, ten tu - prawnik... A dzieci... dzieci się rodziły chore. Pan rozumie, chore. Nie wypadało, żeby taka elita miała chorego dzieciaka. Bo dzieci, rodziły się chore. Pan rozumie...
- To się zdarza, wiadomo...
- A te skurwysyny tych dzieci niechcianych, chorych, nie chciały. One płakały w nocy. Głośno płakały. Bo chore były dzieci. A oni im podawali jakieś zioła, jakieś napary. I te dzieci zapadały w takie odrętwienie, taki...
- Letarg?
- Letarg taki. I one już więcej nie płakały. A te skurwysyny przyprowadzali lekarza, doktora [tu nazwisko] i on, drugi skurwysyn wypisywał akty zgonu...
-...
- A więcej panu powiem! Akty zgonu wypisywał i te dzieci małe, chore dzieci, do trumien wkładali. One w tym letargu takim. I oni te dzieci tu. Do tego grobu, tamtego grobu, tam w tamtej kwaterze też do trzech grobów...
- To ile oni tych dzieci mieli?
- Nie wiadomo, nie wiadomo, ale chore się dzieci rodziły, ciągle się chore dzieci rodziły tam. A on, skurwysyn, chciał zdrowe dzieci. I napary im dawał, i wyciągi. Żeby te dzieci nie płakały w nocy...
- Wie pan... to poważne oskarżenia są...
- Nie płakały w nocy u niego, to płakały tu, bo ten letarg, to odrętwienie to przecież nie na zawsze... Do widzenia...

Mężczyzna odszedł szybkim krokiem. Zdenerwowany. Nie oglądając się za siebie. Tak, wiem - schizofrenik, paranoik, gość nie do końca zdrowy psychicznie. W tego rodzaju zaburzeniach przekonanie o posiadaniu wiedzy na temat wielkiego spisku, tajemnic czy innych informacji niedostępnych dla ogółu to norma. Ot, znalazł sobie facet wolnego słuchacza i powiedział, co mu tam chory umysł dyktował. Poczułem się jednak nieswojo. Mężczyzna znów stał w sporej odległości ode mnie. Pokazywał na kolejny grób i poruszał głową, przytakując.

Biała marynarka

Mieszkałem wtedy w północnej części Radomia, raczej na obrzeżach miasta. Niedaleko mnie mieszkał mój kuzyn, więc często u siebie bywaliśmy. Często spotkania te przeciągały się do późnego wieczora, więc każdego z nas czekał kilkunastominutowy spacer ulicą w charakterystycznym otoczeniu. Po jednej stronie drogi znajdowały się zakłady przemysłowe oraz hurtownie, po drugiej zaś głęboki rów oraz ciągnące się po horyzont łąki oraz lasy. Okolica wieczorem raczej bezludna.
Wieczór był pogodny. Godzina? Okolice może 22:00, ale ze względu na letnią porę nie było jeszcze zupełnie ciemno. Szedłem sobie spokojnie, panowała cisza mącona co jakiś czas szumem przejeżdżającego samochodu. W oddali, po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem postać mężczyzny. Nie zwróciłem na niego jakiejś większej uwagi, bo - co prawda - okolica RACZEJ bezludna, ale jednak przechodnie się zdarzali. Szedłem dalej, kiedy coś jednak przykuło moją uwagę... Biały garnitur. Facet ubrany był w biały garnitur. Szedł, patrząc przed siebie. Pierwsza myśl, jaką miałem w głowie? "Uuu, słaba impreza chyba była, więc szuka lepszej... z wesela może wraca, albo coś..." Druga myśl: "Ej, ale jak z wesela? Środek tygodnia jest..." Trzecia myśl: "O, ale zaraz odskoczy od bramy, hehe..." Co miałem na myśli? Mężczyzna przechodził akurat obok bramy jakiejś hurtowni lub zakładu. Poza godzinami pracy terenu pilnowały dwa wielkie psiska, które kiedy wyczuły lub zauważyły przechodzącego w pobliżu człowieka, doskakiwały do ogrodzenia z głośnym ujadaniem. Często robiły to znienacka, więc jeśli ktoś nie znał tych "lokalnych zwyczajów", mógł się solidnie wystraszyć.
Panowała jednak cisza. Psy nie odezwały się. Facet minął bramę i wolnym krokiem zbliżał się w moją stronę. Kolejna myśl: "Hehe, duch czy co? Przecież te skurczybyki mało prętów nie przegryzą, kiedy ktoś idzie...". Nie odczuwałem niepokoju, raczej ciekawość, no bo pomyślcie sami - gość w tym białym gajerze pasował, do tej - że się tak wyrażę - czasoprzestrzeni jak nie przymierzając piącha do kinola.
Odległość pomiędzy nami nadal była spora. Wtedy mężczyzna, nie zwalniając kroku zszedł z prowizorycznego chodnika i przeszedł na moja stronę ulicy. A że akurat ja znajdowałem się w miejscu, gdzie ów chodnik się zaczynał, przeszedłem na drugą stronę - obrazowo mówiąc, zamieniliśmy się miejscami.
Mężczyzna zaś nie kontynuował swojej podróży poprzednim kursem. Otóż po przejściu na drugą stronę ulicy... wszedł prosto w porastające pobocze krzaki.
I tu się zrobiło dziwnie. Bardzo. Krzaczory porastające wspomniane pobocze były bardzo gęste. Zaraz za nimi znajdował się głęboki rów, wypełniony wodą sięgającą prawie do kolan. Za rowem zaś rozciągały się pola i łąki. Totalny mindfuck, bo gość w białym garniturze pakuje się w taką "dżunglę"... Pijany? Naćpany?
Zbliżyłem się właśnie do miejsca, w którym gość postanowił pobawić się w partyzanta, spojrzałem w krzaki... Nic. Nie ma gościa... Piorun go strzelił, diabli ogonami nakryli, wsiąkł.
Czy poczułem niepokój? Nadal nie. Nadal była to ciekawość. No bo co do jasnej cholery? Od jakichś ośmiu minut widzę idącego faceta. Jestem trzeźwy, nie zażywam narkotyków, żadnych silnych leków. Cieszę się, dzięki niebiosom, dobrym zdrowiem psychicznym, a ten co mi tu? Idzie, idzie i co? Nieładnie tak panie w białej marynarze, oj nieładnie...
Kiedy podskoczyłem? Ano kiedy dwa solidnie wkurzone psy stróżujące rzuciły się do ogrodzenia i głośnym ujadaniem, wyciem i kłapaniem paszczami dały do zrozumienia, że nie życzą sobie tu mojej obecności...

I znów mój sceptycyzm dochodzi do głosu. Ot, szedł facet pod wpływem jakichś ciekawych środków chemiczno-rozrywkowych. Gajerek założył, bo lubi chłopak elegancję. W krzaki skręcił za potrzebą. Nie pasowała mi tylko jedna rzecz - na drugi dzień obadałem to miejsce. Przez te krzaki naprawdę nie szło przejść. Gęste, rosnące blisko siebie. Za nimi rów pełen wody. Jak on tamtędy przelazł? Licho go tam wie. Śladów butów nie stwierdziłem...

"Zero, nine, seven, five, eight zero seven..."

Zawsze przed zaśnięciem lubiłem słuchać radia. Jednocześnie interesowałem się trochę radiotechniką i łącznością. Może nie na poziomie zaawansowanego amatora, ale nieobce mi są pojęcia "fala nośna", "propagacja" czy "fider". Tego wieczoru jak zwykle próbowałem powołać do życia jakiś średnio żywy komputer, a w tle brzęczał odbiornik radiowy. Audycja okazała się nudna, a że odbiornik był dość rozbudowany, wspierał także zakres AM, więc postanowiłem sprawdzić, co tam w eterze piszczy (i szumi). Obracałem powoli pokrętło, kiedy z szumu dał się słyszeć głos. Kobiecy głos. Podający... liczby w języku angielskim. Dostroiłem radio, teraz słyszałem już wyraźnie. Jednostajny głos, trochę jakby pochodzący z syntezatora. "Zero, nine, seven... five, eight, zero, seven..." Nie wyglądało mi to na radiową komunikację lotniczą. Wiem (i wtedy wiedziałem) jak komunikuje się lotnictwo, jaka w radiokomunikacji lotniczej obowiązuje frazeologia. A tu? Liczby, liczby i jeszcze raz liczby. "Zero, zero, five...". Chwila ciszy i... melodyjka. Nieco upiorna, bo przypominająca rozstrojoną pozytywkę. Kilka taktów, powtórka. Kilka taktów, powtórka. Cisza. Szum...

Dziś już wiem bardzo dobrze, co wtedy słyszałem. Temat radiostacji numerycznych jest opisany w sieci bardzo szczegółowo. Czym są radiostacje numeryczne? Otóż NAJPEWNIEJ jest to sposób, dzięki którymi centrale wywiadów porozumiewają się ze szpiegami umieszczonymi na jakichś odległych placówkach. Centrala ma nadajnik, szpieg ma odpowiednie radyjko. O umówionej godzinie zainteresowany szuka "audycji". Melodyjka na początku może być swojego rodzaju odliczaniem, pozwalającym na spokojne dostrojenie odbiornika. Ciągi cyfr są po prostu zaszyfrowanymi wiadomościami, które odkodować może jedynie posiadacz właściwej książki kodów. Sposób bardzo prosty, właściwie bez większych wad (nawet jeśli niepowołana osoba trafi na taką audycję, nic z niej nie zrozumie), nie pozostawia także trwałych śladów. Kody do odszyfrowania audycji są jednorazowe (jedna "audycja" = jeden sposób rozszyfrowania). Same zalety. A jak coś takiego brzmi? Na YT istnieje masa nagrań  Oto jedno z nich:



Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć moim Czytelnikom dobrej nocy. Over... :)

P.S. Jako że użyję w tagach do tego postu słów "radiostacje numeryczne", a doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że anonimowość w sieci nie istnieje, z tego miejsca chciałbym pozdrowić pana majora, który będzie czytał tę notkę. Czuwajcie chłopaki, bo czasy nie są lekkie, a panu majorowi życzę awansu na kapitana :)

P.S.S. (Społem) Wcale bym się nie zdziwił, gdybym dostał jutro maila o treści "Świetna notka, panu majorowi żart bardzo się podobał i dziękuje za życzenia." :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co o tym sądzisz?