sobota, 16 maja 2015

"Telewizja jest stworzona na wasze podobieństwo" czyli policjanci w szkole obok szpitala.

Kilka dni temu postanowiłem obejrzeć jakiś film z gatunku sci-fi. Żeby utrudnić sobie zadanie, za kryterium postawiłem sobie między innymi to, że ma być to film... polski. Niewiele osób bowiem wie, że Polacy kręcili naprawdę niezłe filmy z tego gatunku. Naprawdę. Polskie kino to nie tylko Karolak. Polskie kino to cała seria filmów mocno ambitnych. Wybór padł na "Wojnę światów - następne stulecie" w reżyserii Piotra Szulkina. Tytuł nawiązuje do jednej z pozycji, którą każdy szanujący się fan fantastyki znać powinien. Mowa o książce "Wojna światów" Orsona Wellsa, zresztą oba te dzieła stanowią pewien zazębiający się układ, ale to temat na osobną notkę. Fabuła filmu Szulkina w błyskawicznym skrócie: na Ziemię przybywają Marsjanie, w teorii deklarują, że kochają Ziemian. Jedyne, czego potrzebują to ludzka krew. Fakt, że Ziemianie ją oddają, dla Marsjan ma być największym dowodem wzajemnej przyjaźni i miłości. Do akcji uszczęśliwiania przybyszów dołącza telewizja, która nakazuje oddawać krew dla naszych pozaziemskich przyjaciół. I wokół tego właśnie kręci się cała myśl przewodnia filmu - wokół wpływu telewizji na rzeczywistość - telewizyjnych manipulacji i prania mózgów przy pomocy tego medium. Inspiracją do tej notki był pewien fragment "Wojny światów":


O czym mówi Iron Idem, główny bohater filmu? O współczesności. Naprawdę ciężko byłoby się z nim nie zgodzić - to przemówienie to ponure proroctwo. W latach 80 w naszym kraju być może trudno byłoby w nie uwierzyć, jednak kiedy oglądamy to dziś, śmiało możemy powiedzieć "Jasna cholera... tak jest!". O tym właśnie będzie dzisiejsza notka. O tym, w jakim stopniu proroctwo się spełniło i jaki ja mam do tego stosunek.

"Im głupszy był mój program, tym wy czuliście się mądrzejsi"

Według źródeł pierwszy był "Werdykt" - program fabularno-dokumentalny prezentujący rzekomo prawdziwe kazusy, które swój finał odnalazły na sali sądowej. Sali rzecz jasna telewizyjnej, na którą wstęp przy pomocy szklanego ekranu miał każdy telewidz. Był to koniec lat 90, format nie miał chyba zbyt wielu zwolenników, bo temat na jakiś czas przycichł. Potem pojawił się "W-11 Wydział Śledczy" i... poszło! Produkcje z gatunku scripted docu wprost zalały ramówki. Obecnie emitowana jest ich ogromna ilość. Czego dotyczą? Wszystkiego! Autorzy oprócz ukazywania "scenek z życia codziennego" pozwalają widzowi zajrzeć do miejsc takich jak:

- Szkoła (gimnazjum i liceum)
- Szpital
- Sala sądu rejonowego
- Sala sądu rodzinnego
- Posterunek policji
- Posterunek straży pożarnej
- Siedziba prywatnych detektywów
- Siedziba prywatnego detektywa zajmującego się tropieniem zdrad
- Środowisko polskich emigrantów

Uff, trochę tego jest, nie sądzicie? Do tego praktycznie każda stacja ma swoją wersję programu ukazującego "prawdziwe historie, które mogą zdarzyć się każdemu". Jednak lecimy dalej - oprócz tych programów zawsze możemy trafić na jakiś talk-show. Talk show, do którego zapraszani są oczywiście "prawdziwi ludzie, z prawdziwymi problemami". Jak bardzo prawdziwi są to ludzie? Ano tak bardzo, że występująca we wtorek trzydziestoletnia cnotliwa Stenia, która po mieszkaniu chodzi niemal w habicie, aby nie podniecić swojego chłopaka, już w czwartek zamienia się w trzydziestoletnią Dżesikę, której pasją jest solarium, drogie prezenty i szybki seks w dyskotekowej toalecie.
Tak, zgadliście. To ta sama osoba, bo tajemnicą poliszynela jest to, że uczestnicy talk-show to po prostu... aktorzy-amatorzy. Ich "przedkamerowe" ego pochodzi z przygotowanego wcześniej scenariusza. Wystarczy dobrze przeszukać sieć, aby dowiedzieć się, że za występ w talk-show można dostać nawet 400 złotych - cena tym wyższa, im większego idiotę przyjdzie nam grać.

Chwilami aż mam ochotę się tam zgłosić. Co powiecie na to, aby mnie, Arkadiusza - człowieka o urodzie typu "postrach kobiet w zakresie wiekowym 15-50+" i o gracji telewizora marki Rubin niesionego przez kompletnie pijanego typa, przerobiono na przykład na jakiegoś Darka, ksywa "Ogier", króla parkietu dyskoteki "Paradajs" w Wygwizdowie-Kolonii, który co sobota wyrywa dupeczki na swoje pełnoletnie BMW? Oprócz swojej wątpliwej urody mogę dorzucić wadę wymowy - kiedyś miałem, dziś nie mam, ale nadal świetnie umiem ją symulować (Sid leniwiec - mówi Wam to coś? ;) ). Wiecie co jest najgorsze? LUDZIE  BY TO KUPILI!
Czemu? Odpowiedź jest prosta. Przeciętny odbiorca tego typu dzieł, który ogląda je na poważnie - ogląda je w konkretnym celu. Tym celem jest poprawa samooceny. Problemy bohaterów talk-show i scripted docu są banalne lub totalnie przerysowane. Cała zabawa polega na tym, aby widz patrzący w ekran mógł pomyśleć "Jezu, ale grzbiet!", "Matko Boska z której bądź kapliczki! Ale debilka! No tępa strzała jak pragnę bańki w totka!", a za chwilę skonfrontować to z samym sobą i znów pomyśleć: "No... ale ze mną to jeszcze nie jest tak źle... Umiem się wysłowić, coś tam o świecie powiedzieć, nie... nie jest źle, jeszcze nie jest źle".

"Przestańcie być bandą głupich baranów!" czyli teledurniej.

Oglądanie wyżej wymienionych "dzieł" jest bardzo szkodliwe. Ja, aby przygotować się do napisania tej notki, musiałem kilka z nich obejrzeć. Lubię mówić o tym, co sam widziałem i co znam. Nikt nie zgłupieje, jeśli od czasu do czasu obejrzy coś takiego, aby na chwilę wyłączyć mózg i zwyczajnie się pośmiać. Problem pojawia się w w chwili, kiedy ktoś zaczyna wierzyć w cały ten wykreowany światek i zaczyna odczuwać to, o czym pisałem wcześniej - poczucie wyższości nad sztucznymi bohaterami. A uwierzcie, są tacy ludzie. Ba! Ja znam takich ludzi osobiście. Szkoda, jaką wywołuje wiara w telewizyjne treści polega na zaniedbaniu własnego samorozwoju. To bardzo logiczne - kiedy widzimy ludzi mądrzejszych i lepszych od siebie, a próbujemy im dorównać - chcąc nie chcąc - rozwijamy się. Kiedy zaś widzimy (w naszej opinii) idiotów, nie robimy nic - bo przecież już jesteśmy ponad nimi.

Daleki jestem od snucia teorii spiskowych, przez niektórych uważany jestem za niemal betonowego sceptyka, jeśli chodzi o tego typu rzeczy, jednak gdyby spojrzeć na temat ogłupiania szerzej to naprawdę coś się dzieje. Teleturnieje ambitne po prostu umarły. Starsi z moich czytelników (ludzie w wieku 30+) na pewno pamiętają teleturniej "Wielka Gra". Polegał on na tym, że uczestnicy odpowiadali na pytania z zakresu wiedzy - nie ukrywajmy - specjalistycznej. Jeśli ktoś interesował się sztuką czy określonymi dziedzinami nauki, podczas oglądania "Wielkiej gry" mógł uzupełnić swoją wiedzę, a to co prezentowali uczestnicy bywał majstersztykiem umysłowym, bo nie dość, że często dziedziny były bardzo wąskie, to jeszcze pytania i odpowiedzi wyjątkowo szczegółowe. Ktoś powie "No ale oni się do tego przygotowywali". Owszem. Jednak za wchłonięcie takiej ilości wiedzy i niejednokrotnie wyrecytowanie jej bez zająknięcia z dodaniem własnych uwag - przeogromny szacunek dla tych ludzi. "Wielka gra" spadła z anteny w wyniku słabej oglądalności. Nadal jednak nie było źle - w jednej ze stacji komercyjnych pojawili się "Milionerzy" - format co prawda zachodni, ale również wymagający od uczestnika bardzo dużej wiedzy, tym razem ogólnej. Ale i "Milionerów" drogi telewidzu już nie uświadczysz. Został program "1 z 10" - trzyma poziom od lat i mam głęboką nadzieję, że on z anteny nie spadnie, bo... gdyby tak się stało, nie istniałby już żaden "mądry" teleturniej. Zostałyby same "teledurnieje". Czym jest "teledurniej"? To po prostu show, w którym wiedza tak naprawdę się nie liczy. Liczy się za to prezenter (rzucający się po studiu jak tchórzofretka z ADHD po dwóch kreskach amfy i pięciu mocnych kawach), głośna muzyka, ostre światło i fajerwerki. No i jakaś pani Kasia albo Jola, czyli hostessa, z którą prezenter (sądząc po wzroku) najchętniej poszedłby na parę chwil za kulisy, a jakby mógł, to wszystko co miałby zrobić za kulisami, zrobiłby po środku studia. Uczestnicy? A kto by się tam nimi przejmował. Albo stoją przestraszeni i zażenowani tym całym "tak się robi telewizję", albo starają się dostosować i... być fajni w tej formie "fajności" jaką prezentuje teleturniej. Pytania? "Wlazł kotek na płotek i... a) Mruga b) Pali szluga c) Pieprznął z płotku na bańkę popełniając samobójstwo, bo nie mógł znieść poziomu żenady, którą odpowiedź wybierasz? Mała podpowiedź, prawidłowa jest tylko jedna! Ha! Podchwytliwe, nie sądzisz?" Odpowiedzi: "Nooo, bo jak kotek... i pło... nie no, ej, bez kitu! Co to jest płotek? Ja się z takim określeniem nie spotkałaaaam! Faktycznie, trudne".
Działa tu ten sam mechanizm, który opisywałem wyżej, w przypadku scripted-docu i talk-show - widza ma skręcać przed telewizorem, bo przecież on wie! Wie, po co ten cholerny kotek wlazł na ten cholerny płotek, a ta... tak tak... "głupia pinda z cyckami na wierzchu, tępa strzała jedna takich prostych rzeczy nie umie? No ludzie, trzymajcie mnie. JA WIEM, ONA NIE WIE!" A co w domyśle? Znów jak wyżej: "Jestem mądrzejszy".

Pora zakończyć te rozważania. Jeśli dotarłeś tu drogi Czytelniku, wielkie dzięki za przeczytanie moich przemyśleń. Jeśli się zgadzasz- lajkuj, udostępniaj, podziel się opinią, ba! Możesz nawet kliknąć w reklamę pod postem - kto wie? Może to właśnie dzięki Tobie zarobię na puszkę napoju energetycznego, po którym dopadnie mnie bezsenność i stworzę kolejną treść, która Ci się spodoba? :)  Jeśli post Ci "nie pasi" - komentuj, dyskutuj, wyrażaj swoją opinię. Masz prawo nie zgadzać się z jakimś dziwnym typem z Internetu, więc nie bój się tego robić. Ale najważniejsze - traktuj z dystansem to, co widzisz w TV. Dziś już wiesz dlaczego. A nie jesteś "głupim baranem", choćby dlatego, że chciało Ci się to wszystko przeczytać. Do następnego posta :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co o tym sądzisz?