poniedziałek, 25 maja 2015

Opuszczone & porzucone #2: Poniemiecka lokomotywownia w radomskiej dzielnicy Potkanów.

Mieszkańcy południowej części Radomia znają doskonale to miejsce. Dwa ceglane budynki wyrastające po środku szczerego pola, pomiędzy nimi rząd wybetonowanych rowów w ziemi, a w głębi kompleksu szczątki klatki schodowej. Miejscowi różnie nazywają ten obiekt. Spotkałem się z określeniami takimi jak "bunkry", "strzelnica", "magazyn", jednak po przeanalizowaniu źródeł historycznych okazało się, że żadna z tych nazw nie jest właściwa. Czym był więc kompleks budynków na Potkanowie? Lokomotywownią. A właściwie miał nią być, jednak o tym później.
Czym jest lokomotywownia? Lokomotywownia, dziś nazywana elektrowozownią jest zakładem zajmującym się obsługą pojazdów kolejowych, głównie lokomotyw.
Historia tej konkretnie zaczyna się w okresie II wojny światowej. Budynki lokomotywowni powstają w celu obsługi linii kolejowej łączącej Lublin i Kielce. W planach jest także budowa nowej linii do Ostrowca Świętokrzyskiego. Prace zostają przerwane ze względu na natarcie wojsk radzieckich. Do momentu, w którym inwestycja została przerwana powstaje hala przeglądowa, kanały służące do usuwania żużla z parowozów oraz brama wjazdowa. Wbrew pogłoskom budynki niedokończonego kompleksu nie zostały przez Niemców wysadzone w powietrze. Ich stan "zawdzięczamy" okolicznej ludności, która od momentu zakończenia wojny sukcesywnie rozbierała budynki, pozyskując tym sposobem cegły. Obecnie w tym miejscu znajdują się ruiny dwóch budynków (prawdopodobnie to część hali), wybetonowane kanały, oraz w części północnej duży fragment muru ze schodami (najpewniej część klatki schodowej w hali).
Jak lokomotywownia na Potkanowie wygląda obecnie? Źle. Mury, chociaż mocne, są regularnie dewastowane. Już nie w celu pozyskiwania surowca w postaci cegieł, a z czystej nudy. Teren z roku na rok staje się coraz bardziej zaśmiecony, co ułatwia fakt, że nie jest on w żaden sposób pilnowany.
Podczas eksploracji warto uważać na wspominane wyżej rowy - nie są zbyt głębokie, jednak latem nie widać ich pomiędzy zaroślami. Warto patrzeć pod nogi, aby uniknąć przykrej niespodzianki. Nie polecam także wspinania się na wyższą kondygnację budynku - Niemcy budowali solidnie, ale "parę" lat już minęło. Posadzka jest, ale pod naszym ciężarem może... przestać być :)
Czym byłby post z gatunku urbex bez garści
zdjęć? Oto więc kilka ujęć z opisywanej okolicy. Niestety, zdjęcia są dość stare, pochodzą z 2011 roku. Mam jednak zamiar wybrać się tam podobnie, tak więc niebawem powstanie "aneks" do tego posta, będący ilustracją przebiegu planowanej drogi kolejowej. Tymczasem jednak - zdjęcia:

Widok ogólny lokomotywowni. Na pierwszym planie jeden z dwóch budynków. Jak widać, obiekt był przynajmniej dwupiętrowy.
Znane wszystkim bywalcom tego miejsca "schody do nieba". Tu prawdopodobnie znajdował się kolejny budynek stanowiący "narożnik" hali. Być może identyczny jak dwa, które stoją do tej pory.
Jeden z budynków widziany z bliska.
Widok z wnętrza budynku na komin ciepłowni "Południe"
Jeszcze inna perspektywa. Z boku budynku widać ślad po biegnącej tamtędy klatce schodowej.
Ten sam budynek, znów - jeszcze inna perspektywa :)

niedziela, 17 maja 2015

Opuszczone & porzucone #1: Zakłady Produkcji Specjalnej w Pionkach.

Jedną z najpopularniejszych notek na moim blogu jest poradnik dotyczący zasad eksploracji miejskiej, a więc urbeksu. Czym jest ta zabawa, jakie niebezpieczeństwa ze sobą niesie oraz jak ich unikać - wszystko to (i jeszcze więcej) pod wyróżnionym linkiem.
Dzisiejszy wpis rozpocznie cykl notek potwierdzających fakt, że ja jako autor powyższego poradnika nie jestem jedynie teoretykiem. Eksplorowałem i jeśli trafi się okazja - nadal eksploruję miejsca opuszczone, porzucone i zapomniane. Czemu lubię to robić? Wyprawy na "miejscówki" traktuję jak wizyty w muzeum. Bo są to muzea, choć bardzo dziwne. W tych muzeach nie dba się o eksponaty, często eksponatów nawet nie ma. Te muzea są regularnie rozkradane przez złomiarzy, dewastowane przez szczęśliwych posiadaczy jedynie 1/4 mózgu normalnego człowieka, w końcu powoli pochłaniane przez otaczającą je naturę. To muzea nietrwałe. Co jest więc w nich wystawiane? Historia. I to w solidnej dawce. Każdy opuszczony budynek, fabryka, schron czy innego rodzaju konstrukcja to opowieść o ludziach, dla których to miejsce stanowiło część życia, to także opowieść o ideach i pomysłach, które tu realizowano, czasem o tragediach jakie miały tu miejsce. Jakieś biurko, przy którym już nikt nie usiądzie, telefon którego nikt nie odbierze, jakieś dokumenty wypełnione kiedyś czyjąś ręką, wtedy bardzo ważne - dziś śmieci. I kontrasty. Wejście do dawnej hali fabrycznej, na drzwiach ostrzeżenie przed hałasem - "kuźnia - chroń słuch!". Wchodzimy i... cisza. Cisza śmiertelna, martwa. Ludzie dawno stąd wyszli, maszyny wywieziono. Została tylko tabliczka. Jej nikt nie zdjął, bo i po co? Ostrzega więc uparcie przed niebezpieczeństwem, którego nie ma. Na zewnątrz budynku już dawno inny świat, a ona nadal ostrzega. Cytując Exupery'ego, "rozkaz się nie zmienił". Wyniosą ją kiedyś razem z gruzami ściany, do której była przyczepiona.
Po to właśnie włażę do miejsc, które każdy omija szerokim łukiem - po historię. I po przygodę rzecz jasna.

Kiedy mój kuzyn kilka lat temu zaproponował mi wyjazd w celu obadania opuszczonej części ZTS "Pronit" w Pionkach, nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. W okolicach 2013 roku była to niemalże mekka eksploratorów z całej Polski. Z olbrzymim terenem zakładu wiązało się wiele mrocznych opowieści, zarówno tych opartych na faktach, jak i zupełnie paranormalnych. O ile faktem jest, że w jednym z budynków "Pronitu" znaleziono ciało młodego mężczyzny, to już "lokalne podania" o duchach nawiedzających te części kompleksu, które w okresie ostatniej wojny stanowiły obóz pracy, wydają być się legendą miejską. Wiem jedno - z powietrza się te wszelkie domniemania nie wzięły, bo "Pronit" zawsze był miejscem mocno tajemniczym. I to o randze tajemnicy państwowej...

Zakłady Tworzyw Sztucznych w Pionkach k. Radomia wywodzą się bezpośrednio z istniejącej przed wojną Państwowej Wytwórni Prochu i Tworzyw Kruszących. Wytwórnia ta powstała w roku 1923 w pobliżu podradomskiej wsi Zagożdżon, w sercu Puszczy Kozienickiej. Ze względu na charakter produkcji (materiały wybuchowe dla górnictwa i wojska, pociski) takie położenie było bardzo korzystne z dwóch względów. Pierwszym rzecz jasna była tajność inwestycji i ochrona jej przed osobami postronnymi. Drugi powód to bezpieczeństwo w przypadku awarii lub niekontrolowanego wybuchu.
Ciekawostką jest to, że "Pronit" był również wytwórnią... płyt winylowych zawierających muzykę. Dziś płyty "pronitowskie" są swojego rodzaju rarytasem wśród kolekcjonerów winyli i analogowo odtwarzanej muzyki. Wraz z fabryką rozwijało się miasto Pionki. Upadek PRL i kryzys dotyczący polskiego przemysłu w okresie lat 90 spowodowały także upadek "Pronitu". Obecnie zakład funkcjonuje częściowo, spora jego część jest opuszczona, jednak nadal pilnie strzeżona, gdyż w "Pronicie" w dalszym ciągu produkuje się pociski (Zakład Produkcji Specjalnej) oraz amunicję myśliwską (Fabryka Amunicji Myśliwskiej).

Mówi się, że jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów. Oto więc krótki fotozapis tego, co widzieliśmy wraz z kuzynem na terenie swojego czasu największego w kraju przedstawiciela hmm... przemysłu rozrywkowego :)

Jeden z magazynów. W oczy rzuca się ciekawy sposób rozwiązania oświetlenia. Cała instalacja elektryczna wyprowadzona jest na zewnątrz budynku, nawet lampy świecą do wnętrza przez specjalne świetliki. W czym rzecz? Chodzi o minimalizację ryzyka iskrzenia, a więc także wybuchu, bo w tym magazynie przechowywano rzeczy takie jak...  
... to :) Czym jest TO na pewno nie trzeba wyjaśniać, o ile oczywiście ktoś nie spał na lekcji chemii. Jeśli spał - nitroceluloza jest materiałem łatwopalnym i skrajnie wybuchowym. Oczywiście opakowanie było puste, ale w czasach świetności Pronitu "trochę" tego towaru wykorzystywano. Ot, jak pisałem wyżej - przemysł rozrywkowy ;)

Jako że profil produkcji ZPS to szeroko pojęta chemia, również i takie ostrzeżenia można było tam napotkać. To kłamało. W innym miejscu co prawda ostrzeżenia nie było, a... ostrzegać było przed czym. To jednak dłuższa historia, bo przydałoby się...

...to. Ale na szczęście okazało się zbędne. Taka sympatyczna, gumowa mordka. Grunt to bezpieczeństwo.

Były więc dokumenty, których nikt już nie odczyta...

...manometry wskazujące to słynne "mniej niż zero"...
...i instrukcje, z których nikt już nie skorzysta. Z prostej przyczyny - ciężko jest skorzystać z czegoś, czego... no jakby nie patrzeć... nie ma? :)
Przyjemna, postapokaliptyczna scenka.
Ciepłownia. Widok z sąsiedniego, wyższego budynku. Warto wspomnieć, że pionkowski zakład był właściwie "miastem w mieście". Posiadał własną ciepłownię, system wodociągowy i zasilanie elektryczne. Ze względu na produkowane tu "zabawki" taki poziom niezależności od świata zewnętrznego był oczywisty.
Ta sama ciepłownia, tym razem widok z poziomu ziemi.
Wnętrze powyższego obiektu. Po kotłach i większości wyposażenia nie ma już śladu. Być może to sprawka złomiarzy, być może współczesnych właścicieli zakładu.
Jeden z elementów wspominanego systemu uniezależniającego fabrykę od otoczenia - wieża ciśnień, do której podłączony był wodociąg.

I tu kończy się historia. Nie wiem jak dziś wygląda ten teren, ale zapewne dawno przejęty został przez prywatnych inwestorów. Co jakiś czas pojawiają się informacje o przywróceniu dawnej świetności tym terenom, być może komuś się to wreszcie udało. Warto pamiętać o "Pronicie", w końcu wielu miłośników broni wie, że... nie ma to jak kulki z Pionek :)

sobota, 16 maja 2015

"Telewizja jest stworzona na wasze podobieństwo" czyli policjanci w szkole obok szpitala.

Kilka dni temu postanowiłem obejrzeć jakiś film z gatunku sci-fi. Żeby utrudnić sobie zadanie, za kryterium postawiłem sobie między innymi to, że ma być to film... polski. Niewiele osób bowiem wie, że Polacy kręcili naprawdę niezłe filmy z tego gatunku. Naprawdę. Polskie kino to nie tylko Karolak. Polskie kino to cała seria filmów mocno ambitnych. Wybór padł na "Wojnę światów - następne stulecie" w reżyserii Piotra Szulkina. Tytuł nawiązuje do jednej z pozycji, którą każdy szanujący się fan fantastyki znać powinien. Mowa o książce "Wojna światów" Orsona Wellsa, zresztą oba te dzieła stanowią pewien zazębiający się układ, ale to temat na osobną notkę. Fabuła filmu Szulkina w błyskawicznym skrócie: na Ziemię przybywają Marsjanie, w teorii deklarują, że kochają Ziemian. Jedyne, czego potrzebują to ludzka krew. Fakt, że Ziemianie ją oddają, dla Marsjan ma być największym dowodem wzajemnej przyjaźni i miłości. Do akcji uszczęśliwiania przybyszów dołącza telewizja, która nakazuje oddawać krew dla naszych pozaziemskich przyjaciół. I wokół tego właśnie kręci się cała myśl przewodnia filmu - wokół wpływu telewizji na rzeczywistość - telewizyjnych manipulacji i prania mózgów przy pomocy tego medium. Inspiracją do tej notki był pewien fragment "Wojny światów":


O czym mówi Iron Idem, główny bohater filmu? O współczesności. Naprawdę ciężko byłoby się z nim nie zgodzić - to przemówienie to ponure proroctwo. W latach 80 w naszym kraju być może trudno byłoby w nie uwierzyć, jednak kiedy oglądamy to dziś, śmiało możemy powiedzieć "Jasna cholera... tak jest!". O tym właśnie będzie dzisiejsza notka. O tym, w jakim stopniu proroctwo się spełniło i jaki ja mam do tego stosunek.

"Im głupszy był mój program, tym wy czuliście się mądrzejsi"

Według źródeł pierwszy był "Werdykt" - program fabularno-dokumentalny prezentujący rzekomo prawdziwe kazusy, które swój finał odnalazły na sali sądowej. Sali rzecz jasna telewizyjnej, na którą wstęp przy pomocy szklanego ekranu miał każdy telewidz. Był to koniec lat 90, format nie miał chyba zbyt wielu zwolenników, bo temat na jakiś czas przycichł. Potem pojawił się "W-11 Wydział Śledczy" i... poszło! Produkcje z gatunku scripted docu wprost zalały ramówki. Obecnie emitowana jest ich ogromna ilość. Czego dotyczą? Wszystkiego! Autorzy oprócz ukazywania "scenek z życia codziennego" pozwalają widzowi zajrzeć do miejsc takich jak:

- Szkoła (gimnazjum i liceum)
- Szpital
- Sala sądu rejonowego
- Sala sądu rodzinnego
- Posterunek policji
- Posterunek straży pożarnej
- Siedziba prywatnych detektywów
- Siedziba prywatnego detektywa zajmującego się tropieniem zdrad
- Środowisko polskich emigrantów

Uff, trochę tego jest, nie sądzicie? Do tego praktycznie każda stacja ma swoją wersję programu ukazującego "prawdziwe historie, które mogą zdarzyć się każdemu". Jednak lecimy dalej - oprócz tych programów zawsze możemy trafić na jakiś talk-show. Talk show, do którego zapraszani są oczywiście "prawdziwi ludzie, z prawdziwymi problemami". Jak bardzo prawdziwi są to ludzie? Ano tak bardzo, że występująca we wtorek trzydziestoletnia cnotliwa Stenia, która po mieszkaniu chodzi niemal w habicie, aby nie podniecić swojego chłopaka, już w czwartek zamienia się w trzydziestoletnią Dżesikę, której pasją jest solarium, drogie prezenty i szybki seks w dyskotekowej toalecie.
Tak, zgadliście. To ta sama osoba, bo tajemnicą poliszynela jest to, że uczestnicy talk-show to po prostu... aktorzy-amatorzy. Ich "przedkamerowe" ego pochodzi z przygotowanego wcześniej scenariusza. Wystarczy dobrze przeszukać sieć, aby dowiedzieć się, że za występ w talk-show można dostać nawet 400 złotych - cena tym wyższa, im większego idiotę przyjdzie nam grać.

Chwilami aż mam ochotę się tam zgłosić. Co powiecie na to, aby mnie, Arkadiusza - człowieka o urodzie typu "postrach kobiet w zakresie wiekowym 15-50+" i o gracji telewizora marki Rubin niesionego przez kompletnie pijanego typa, przerobiono na przykład na jakiegoś Darka, ksywa "Ogier", króla parkietu dyskoteki "Paradajs" w Wygwizdowie-Kolonii, który co sobota wyrywa dupeczki na swoje pełnoletnie BMW? Oprócz swojej wątpliwej urody mogę dorzucić wadę wymowy - kiedyś miałem, dziś nie mam, ale nadal świetnie umiem ją symulować (Sid leniwiec - mówi Wam to coś? ;) ). Wiecie co jest najgorsze? LUDZIE  BY TO KUPILI!
Czemu? Odpowiedź jest prosta. Przeciętny odbiorca tego typu dzieł, który ogląda je na poważnie - ogląda je w konkretnym celu. Tym celem jest poprawa samooceny. Problemy bohaterów talk-show i scripted docu są banalne lub totalnie przerysowane. Cała zabawa polega na tym, aby widz patrzący w ekran mógł pomyśleć "Jezu, ale grzbiet!", "Matko Boska z której bądź kapliczki! Ale debilka! No tępa strzała jak pragnę bańki w totka!", a za chwilę skonfrontować to z samym sobą i znów pomyśleć: "No... ale ze mną to jeszcze nie jest tak źle... Umiem się wysłowić, coś tam o świecie powiedzieć, nie... nie jest źle, jeszcze nie jest źle".

"Przestańcie być bandą głupich baranów!" czyli teledurniej.

Oglądanie wyżej wymienionych "dzieł" jest bardzo szkodliwe. Ja, aby przygotować się do napisania tej notki, musiałem kilka z nich obejrzeć. Lubię mówić o tym, co sam widziałem i co znam. Nikt nie zgłupieje, jeśli od czasu do czasu obejrzy coś takiego, aby na chwilę wyłączyć mózg i zwyczajnie się pośmiać. Problem pojawia się w w chwili, kiedy ktoś zaczyna wierzyć w cały ten wykreowany światek i zaczyna odczuwać to, o czym pisałem wcześniej - poczucie wyższości nad sztucznymi bohaterami. A uwierzcie, są tacy ludzie. Ba! Ja znam takich ludzi osobiście. Szkoda, jaką wywołuje wiara w telewizyjne treści polega na zaniedbaniu własnego samorozwoju. To bardzo logiczne - kiedy widzimy ludzi mądrzejszych i lepszych od siebie, a próbujemy im dorównać - chcąc nie chcąc - rozwijamy się. Kiedy zaś widzimy (w naszej opinii) idiotów, nie robimy nic - bo przecież już jesteśmy ponad nimi.

Daleki jestem od snucia teorii spiskowych, przez niektórych uważany jestem za niemal betonowego sceptyka, jeśli chodzi o tego typu rzeczy, jednak gdyby spojrzeć na temat ogłupiania szerzej to naprawdę coś się dzieje. Teleturnieje ambitne po prostu umarły. Starsi z moich czytelników (ludzie w wieku 30+) na pewno pamiętają teleturniej "Wielka Gra". Polegał on na tym, że uczestnicy odpowiadali na pytania z zakresu wiedzy - nie ukrywajmy - specjalistycznej. Jeśli ktoś interesował się sztuką czy określonymi dziedzinami nauki, podczas oglądania "Wielkiej gry" mógł uzupełnić swoją wiedzę, a to co prezentowali uczestnicy bywał majstersztykiem umysłowym, bo nie dość, że często dziedziny były bardzo wąskie, to jeszcze pytania i odpowiedzi wyjątkowo szczegółowe. Ktoś powie "No ale oni się do tego przygotowywali". Owszem. Jednak za wchłonięcie takiej ilości wiedzy i niejednokrotnie wyrecytowanie jej bez zająknięcia z dodaniem własnych uwag - przeogromny szacunek dla tych ludzi. "Wielka gra" spadła z anteny w wyniku słabej oglądalności. Nadal jednak nie było źle - w jednej ze stacji komercyjnych pojawili się "Milionerzy" - format co prawda zachodni, ale również wymagający od uczestnika bardzo dużej wiedzy, tym razem ogólnej. Ale i "Milionerów" drogi telewidzu już nie uświadczysz. Został program "1 z 10" - trzyma poziom od lat i mam głęboką nadzieję, że on z anteny nie spadnie, bo... gdyby tak się stało, nie istniałby już żaden "mądry" teleturniej. Zostałyby same "teledurnieje". Czym jest "teledurniej"? To po prostu show, w którym wiedza tak naprawdę się nie liczy. Liczy się za to prezenter (rzucający się po studiu jak tchórzofretka z ADHD po dwóch kreskach amfy i pięciu mocnych kawach), głośna muzyka, ostre światło i fajerwerki. No i jakaś pani Kasia albo Jola, czyli hostessa, z którą prezenter (sądząc po wzroku) najchętniej poszedłby na parę chwil za kulisy, a jakby mógł, to wszystko co miałby zrobić za kulisami, zrobiłby po środku studia. Uczestnicy? A kto by się tam nimi przejmował. Albo stoją przestraszeni i zażenowani tym całym "tak się robi telewizję", albo starają się dostosować i... być fajni w tej formie "fajności" jaką prezentuje teleturniej. Pytania? "Wlazł kotek na płotek i... a) Mruga b) Pali szluga c) Pieprznął z płotku na bańkę popełniając samobójstwo, bo nie mógł znieść poziomu żenady, którą odpowiedź wybierasz? Mała podpowiedź, prawidłowa jest tylko jedna! Ha! Podchwytliwe, nie sądzisz?" Odpowiedzi: "Nooo, bo jak kotek... i pło... nie no, ej, bez kitu! Co to jest płotek? Ja się z takim określeniem nie spotkałaaaam! Faktycznie, trudne".
Działa tu ten sam mechanizm, który opisywałem wyżej, w przypadku scripted-docu i talk-show - widza ma skręcać przed telewizorem, bo przecież on wie! Wie, po co ten cholerny kotek wlazł na ten cholerny płotek, a ta... tak tak... "głupia pinda z cyckami na wierzchu, tępa strzała jedna takich prostych rzeczy nie umie? No ludzie, trzymajcie mnie. JA WIEM, ONA NIE WIE!" A co w domyśle? Znów jak wyżej: "Jestem mądrzejszy".

Pora zakończyć te rozważania. Jeśli dotarłeś tu drogi Czytelniku, wielkie dzięki za przeczytanie moich przemyśleń. Jeśli się zgadzasz- lajkuj, udostępniaj, podziel się opinią, ba! Możesz nawet kliknąć w reklamę pod postem - kto wie? Może to właśnie dzięki Tobie zarobię na puszkę napoju energetycznego, po którym dopadnie mnie bezsenność i stworzę kolejną treść, która Ci się spodoba? :)  Jeśli post Ci "nie pasi" - komentuj, dyskutuj, wyrażaj swoją opinię. Masz prawo nie zgadzać się z jakimś dziwnym typem z Internetu, więc nie bój się tego robić. Ale najważniejsze - traktuj z dystansem to, co widzisz w TV. Dziś już wiesz dlaczego. A nie jesteś "głupim baranem", choćby dlatego, że chciało Ci się to wszystko przeczytać. Do następnego posta :)

wtorek, 12 maja 2015

DiabelskieNasienie.exe czyli dlaczego nie zostałem maniakalnym mordercą, choć w sumie by wypadało.

Zaledwie kilka dni temu Polskę obiegła szokująca wiadomość - dwóch nastolatków zamordowało babcię jednego z nich, ciężko ranili dziesięcioletnią dziewczynkę, a następnie obaj sporządzili kilka koktajli Mołotowa, ukryli się w pustostanie i tak przygotowani oczekiwali na policjantów.
Media bardzo szybko wskazały głównego winnego tej tragedii. Oczywiście był to sprawca niemal służbowy, wyciągany z szuflady praktycznie w każdym podobnym przypadku - GRY KOMPUTEROWE! Tak. Nastolatkowie grali w gry, postanowili więc przenieść treść gier do realiów i zacząć zabijać naprawdę. Straszne? Straszne. Zastanawiam się jedynie, czy wina leży właśnie tam, gdzie starają się wskazać nam wszystkim media. I o tym właśnie będzie ten wpis. Spróbuję ocenić, czy gry faktycznie szkodzą, a jeśli szkodzą, jak temu zaradzić? A jeśli nie szkodzą? Albo tylko trochę? Zapraszam.

START GAME


Kawałek historii - gram od dawna. Można śmiało powiedzieć, że od dzieciństwa. Pierwszym urządzeniem służącym elektronicznej rozrywce w moim przypadku była znana i lubiana konsola Pegasus. Później właściwie pełnoprawny komputer - Amiga 1200. W okolicach drugiej lub trzeciej klasy gimnazjum dostałem komputer klasy PC - boska machina, z procesorem 1.8 Ghz, 256 megabajtami RAM i 128 megabajtową kartą graficzną na pokładzie. I pod kontrolą najnowszego wtedy Windowsa XP. Grało się! Oj, jak się grało. Gry zawsze stanowiły dla mnie chwilową odskocznię od rzeczywistości. Pomimo, że na samym PC przeszedłem ich około sześćdziesięciu, nigdy nie uważałem się za jakiegoś hardkorowego gracza. E-rozrywkę traktowałem na równi z literaturą czy dobrym filmem. Przyznaję bez bicia - nie raz zdarzało mi się grać w tytuły, które zdecydowanie nie były przeznaczone dla mojej kategorii wiekowej, ale... to samo dotyczyło również książek czy filmów, w końcu te 18+ zawsze są ciekawsze, kiedy my sami jesteśmy poniżej tego magicznego wieku. Ot, ciekawość nastolatka. Dziś powoli zbliżam się do trzydziestki i chwilami zastanawiam się, co ze mną było nie tak? Przecież według mediów powinienem któregoś dnia wziąć jakąś srogą kosę i zadźgać nim członka rodziny. Tak po prostu. Bo (według mediów of course) powinno mi się wydawać, że moja ofiara zaraz wstanie. Ma przecież kilka żyć. Jak w grze...

PAUSE

Tak właśnie. Pauza. Stop. Drogie media, proszę Was bardzo - nie przedstawiajcie graczy, jako totalnych idiotów, którym świat gry miesza się ze światem realnym. Czy Wam naprawdę się wydaje, że przeciętny nastolatek UWAŻA, że jeśli kogoś zabije, to ten ktoś za chwilę wstanie, bo przecież ma drugie życie? Nie. Jeśli zaś człowiek w wieku 14-16 lat faktycznie tak uważa, to nie izolacja od gier mu jest potrzebna, a wizyta u lekarza psychiatry. I to nie jedna, a szereg, z właściwym leczeniem farmakologicznym w tle.
Problem w mojej opinii leży właśnie tu. W psychice. Jeśli jest z nią wszystko w porządku, nie ma opcji, aby gry wpłynęły na nią do tego stopnia, że gracz jest w stanie popełnić przestępstwo. Równie dobrze w miejsce gry można wstawić np. książkę (a o efekcie Wertera drogie media słyszały? Wydanie "Cierpień młodego Wertera" spowodowało wzrost samobójstw młodych ludzi i nie byli to bynajmniej współcześni licealiści, którzy muszą się z tym dziełem zapoznawać w ramach zajęć języka polskiego. Później "efektem Wertera" nazwano to, co opisuje treść w linku). Można tam też wstawić film (sporo zbrodni i filmów było inspirowanych właśnie dziełami z Hollywood), można też ostatecznie wstawić utwór muzyczny, obraz... jakiekolwiek medium. Czemu? Ano temu, że to nic innego jak zapalniki. Zapalniki uruchamiające w psychice z problemami określone mechanizmy.
Tragedia, która wydarzyła się w przypadku opisywanej na początku zbrodni, wydarzyła się tak naprawdę kilka, może kilkanaście lat wcześniej. Z tymi ludźmi było coś nie tak WCZEŚNIEJ. Zanim jeszcze dotknęli klawiatury i myszki, aby grać. Ktoś czegoś nie zauważył, ktoś coś olał, ktoś stwierdził, że "tak ma być". No ale kiedy w ruch poszedł nóż, to winne okazały się gry. I tylko one.

RESUME GAME

Wiemy już, że to nie gry są winne, a psychika. Co więc robić? Pewne środowiska na pewno krzyknęłyby "Zakazać gier!". To ja im odkrzyknę: "Zakazać noży, samochodów i kąpieli w wannie. I pod prysznicem! W ogóle zakazać kąpieli!" Będziemy jedli wszystko w całości, wszędzie chodzili pieszo i będzie od nas śmierdziało na kilometr, ale przynajmniej będziemy bezpieczni!" Nie tędy droga. Zakazywać, owszem. Ale na poziomie dostępu KONKRETNEJ jednostki do KONKRETNEGO tytułu/gatunku. Kto ma to robić? Na pewno nie ogólnie pojęte państwo, a... rodzice. Nikt nie zna swojego dziecka lepiej niż jego własny rodzic. Wystarczy... obserwować. Naprawdę. Tylko tyle i aż tyle. Rodzic nie musi być zawodowym psychologiem, aby mógł ocenić, że z dzieckiem coś nie gra, stało się bardziej agresywne, coś nienaturalnie pochłania jego myśli. Radę tę kieruję głównie do współczesnych rodziców (zakres wiekowy 25-35 lat), a więc do pokolenia, dla którego komputer i jego zawartość to nie jest już czarna magia. Nie bójcie się tej wiedzy wykorzystać w praktyce. Widać zmiany? Widzimy, że to właśnie w wyniku zbyt długiego grania, zbyt mocnego angażowania się w grę? "Synu, córko, nie grasz! Ta gra ci szkodzi!". Każdy człowiek rozwija się inaczej, na każdego te same rzeczy wpływają inaczej. Gwarantuję, że samo to znacznie może zminimalizować ryzyko, że dziecko stanie się przestępcą. Zwracanie uwagi i ROZMOWA. Nie tylko o i w obrębie e-rozrywki. Zwracanie uwagi właśnie na codzienne problemy - szkolne, podwórkowe, być może rodzinne. Tak, rodzinne, generowane przez samych rodziców. Dorośli wielokrotnie nie zdają sobie sprawy z tego, że szeregiem swoich zachowań po prostu swoje dzieci RANIĄ. Rana zadana przez bliską, kochaną osobę boli dwa razy mocniej i goi się dwa razy dłużej. A psychika pokryta bliznami to psychika podatna na wiele późniejszych problemów. Przestępstwo inspirowane grą? A czemu nie? Jeśli będzie chodziło o zwrócenie na siebie uwagi, każdy zapalnik będzie dobry. A powtarzam - gra jest tylko zapalnikiem. Tylko.

QUIT GAME

Był to kolejny wpis, w którym starałem się Wam przybliżyć moje spojrzenie na pewne kwestie. Bardzo nie lubię szybkiego wskazywania winnych, szybkich osądów i szybkich wyroków. Tym naprawdę można kogoś skrzywdzić. Media doskonale o tym wiedzą, ale nadal to robią. Po prostu taki sposób stawiania sprawy bardzo łatwo sprzedać, a o to właśnie chodzi. Nie dajmy sobie wmówić, że złe są martwe przedmioty, czy jak w tym przypadku - programy. Źli czy w jakiś sposób psychicznie zaniedbani mogą być jedynie LUDZIE. Ludzie, którzy z tych rzeczy nieprawidłowo korzystają. Problem zawsze jest wewnątrz ludzi, w przedmiotach, które ich otaczają - nigdy. One po prostu są.