czwartek, 2 czerwca 2016

Nie zabijaj* (*także: dziecka, które w Tobie siedzi)

Pierwszy czerwca. Międzynarodowy Dzień Dziecka. Uśmiechasz się pod nosem, bo doskonale wiesz, jak bardzo się na ten dzień czekało. Uśmiechasz się, a za chwilę przechodzi Ci przez myśl, że to przecież już nie jest Twoje święto. Nawet nie wiesz, kiedy to się stało, prawda? Kiedy po prostu wyszedłeś z piaskownicy, aby już nigdy do niej nie wrócić.





To nie było gwałtowne zjawisko. Raczej proces. Stopniowy, powolny proces wygaszania w nas tego, co niedojrzałe, zastępowania tym, co według nas dorosłe. Chyba nawet bardzo nie bolało, działało przecież mocne znieczulenie pod postacią wizji nas jako dojrzałych ludzi. Takich, z których zdaniem każdy się liczy. Takich, którzy mogą wypowiadać się na poważne tematy bez ryzyka, że ujrzą ten dziwny cień uśmiechu u rozmówcy. W końcu takich, którym wszystko wolno. Czekaliśmy na tę osiemnastkę jak na zbawienie. Już! Zaraz! Teraz! "Sto lat!", "wszystkiego, co najlepsze! Powodzenia w dorosłym życiu". Może jakaś rada od rodziców, jakaś złota myśl wprowadzająca nas w dorosłość? Może. Chociaż nie zawsze. Właściwie i bez tego się obyło. Czasem dlatego, bo my i tak wiedzieliśmy swoje. Czasem dlatego, bo nie było na to czasu. A czasem nie miał kto tej rady udzielić. Bo chociaż był, nie umiał. Jakkolwiek by jednak nie było - my już przekroczyliśmy tę magiczną granicę. Nie, nie otworzyły się niebiosa, nie spłynął na nas z nich złoty pył. Dzień przed osiemnastką był taki, jak i dzień po niej. I nadal ktoś śmiał powiedzieć "dzieciak jesteś, nie zrozumiesz". A my tak się przed tym broniliśmy! Bo przecież... Dzieckiem nie byliśmy już wcześniej. Mieliśmy przecież JUŻ TE 14, 15, 16 lat. I wiedzieliśmy przecież o życiu niemal wszystko. Wiedzieliśmy, jak smakuje dym z papierosa, jaki smak mają usta dziewczyny, a jaki piwo wypite gdzieś na szybko, w tajemnicy. Poznaliśmy na własnej skórze, co to jest ta cholerna miłość i jak to sukinsyństwo potrafi zaboleć. Kto wie? Może i o przeciwny biegun się otarliśmy. O śmierć. Ktoś bliski odszedł, ktoś kogo znaliśmy odszedł, idol odszedł. A my? Wiedzieliśmy już, że na zawsze. Jako dzieci nie rozumiemy wymiaru, siły i wszechmocy słowa "wieczność", "na zawsze". I tak zapytamy "czyli do kiedy? Na ile?" A jako nastolatkom pojęcie wieczności zajmuje nam czas potrzebny do pstryknięcia palcami. Przecież wtedy wszystko jest "na wieczność" - miłość, przyjaźń, nienawiść. Nasza młodość też wydaje się wtedy niewyczerpana, wieczna. Tak więc magiczną zaporę w postaci osiemnastki przecięliśmy niemal błyskawicznie, z rozpędu. Już z jakimś tam bagażem doświadczeń. Więc czemu do cholery oni mówią, że jeszcze jesteśmy dzieciakami?! Nie jesteśmy! Chcemy być dorośli, już teraz! Zaraz! Odrzucaliśmy dziecięcość jak ciężar, jak zarazę.

No... i jesteśmy tu, gdzie tak chcieliśmy być. Powoli zbliżamy się do trzydziestki. Nadal młodzi, ale już nikt nam nie powie, że młokosy. Nadal jeszcze energiczni. Mamy swoje pasje, spełniamy je. Rozwijamy się. Budujemy swoje własne światy. Nie kupujemy tanich bajek, z naiwności wyleczyło nas życie. O dzieciństwie dawno już zapomnieliśmy, bo często mamy przecież już swoje dzieci, próbujemy więc dla nich być autorytetem. Czasem nawet się to udaje. I świetnie. Przecież właśnie o to chodzi. Tylko... czasem jest ciężko. Czasem coś zaboli. I chciałoby się tak po prostu mieć święty spokój. Zastanawiamy się, kiedy my ostatnio taki spokój mieliśmy i nagle "Eureka! No przecież! Wiadomo kiedy! Jak człowiek dzieciakiem był to..."

Był? A... może nie jest jeszcze za późno? Może to dziecko, które w nas siedziało, wcale nie umarło? Może je tylko czymś przysłoniliśmy, przykryliśmy, kazaliśmy mu milczeć. Wypadałoby teraz je nieco z tego wszystkiego odkopać, otrzepać z pyłu. I przede wszystkim, cholera, ładnie przeprosić.
Nie mam na myśli tego, że w reakcji na stresy codzienności powinniśmy wszyscy jak na komendę zdziecinnieć. To nie doprowadzi do niczego dobrego. Chodzi mi raczej o to, żeby odkryć na nowo to, co przecież kiedyś było naszymi odruchami. I czasem to zastosować, użyć tego. Nie wstydząc się przed samym sobą, że to przyjemne. A co to jest? No ludzie... popatrzcie na dzieci! To najlepsi instruktorzy!

Cieszmy się - a raczej nauczmy cieszyć się własnymi sukcesami i małymi przyjemnościami tak, aby wyeliminować z tej radości strach przed surową oceną totalnie anonimowych ludzi. Ludzi, których nasz sukces boli. Ludzi, którzy wprost marzą o tym, abyśmy nawet nosa nie wyściubili z tej szarej masy, którą tworzą. Niech każdy sukces będzie naszym prywatnym świętem. Nie bójmy się, że idąc po ulicy z uśmiechem na twarzy, zranimy czy oburzymy jakiegoś losowego Kowalskiego albo inną Malinowską. Skoro kogoś jest w stanie urazić promieniowanie szczęścia od zupełnie obcej osoby, to zapewne jest to człowiek, którego właściwie uraża wszystko. Taki trochę "gdzie byś nie strzelił, we mnie trafisz" jak pisał mistrz Stachura. Jeśli nie my go urazimy, to zrobi to trawa. Bo menda, za bardzo się zieleni, no...

Dziwmy się - przerażające jest to, jak bardzo jako dorośli potrafimy udawać obojętność. Przecież nie widzieliśmy wszystkiego, nie próbowaliśmy każdej fajnej rzeczy na świecie, pewne ciekawe sytuacje są dla nas kompletną nowością. A i tak udajemy, że przecież to nic wielkiego. Zabawna poza. Człowiek wewnątrz aż kipi z radochy, a na zewnątrz taki... słup. No bo co? "Samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", "miasto jak miasto". A wiecie, czemu tak dobrze wspominamy dzieciństwo? Bo wtedy odkrywaniu świata towarzyszyły nam... emocje! A emocje najłatwiej wchodzą w pamięć. W którymś momencie stwierdziliśmy, że należy świat odkrywać bez emocji. Na chłodno. Nic więc dziwnego, że wszystko wydaje nam się marne, nijakie i identyczne. Owszem, zjedliśmy coś nowego. Owszem, byliśmy w ciekawym miejscu. Ale... rozdzieliśmy odkrywanie od emocji. Dlatego "samolot jak samolot", "jedzenie jak jedzenie", a "miasto jak miasto".

Słuchajmy siebie - brzmi banalnie, nie? Każdy "kołcz" czy inny "nauczyciel życia" w przydużym gajerku ma taką mantrę, którą ciska z rękawa: "Wsłuchaj się w siebie, słuchaj serca, podążaj za nim, tako rzekłem, dwieście złotych się należy, przelew, karta czy gotówka?" Tymczasem dzieci wcale nie trzeba tego uczyć. One to wiedzą, robią to niemal automatycznie. Szybko wyczuwają, kto im sprzyja, kto nie, kto mówi im prawdę, a kto ciśnie kit najlepszego gatunku. Sami tak mieliśmy, nieprawdaż? Wiedzieliśmy, jakoś tak w środku, że akurat ten znajomy rodziców to nie jest fajny, że rodzice prowadzą nas do lekarza, że ten kolega to chyba coś ściemnia... I praktycznie zawsze się nie myliliśmy. Jak czuliśmy, że nie będzie fajnie, to było niefajnie. Ale dorośliśmy. I zaczęliśmy racjonalizować, czyli mówiąc po ludzku, nadużywać "no może i..., ale..." "Może i kawał chama, ale pewnie się zmieni", "No może i nie warto, ale nie przestanę". Walczymy z przeczuciem. I cierpimy. Tymczasem ten głos z tyłu głowy nie jest w niej dla picu. On tam ma być. I jeśli podpowiada, że mogą być z tego czy tamtego srogie kłopoty, to raczej ma rację.

Doceniajmy małe rzeczy - zdjęcie wlepki ilustrujące mój dzisiejszy wpis zrobiłem kilka lat temu. Zastanawiałem się nieraz nad sensem tych słów. A sens jest tu bardzo prosty - doceniajmy małe, chwilowe, ulotne, fajne rzeczy. Dzieci w sklepie zoologicznym oglądające rybki odcinają się na chwilę od świata. Są tylko one i tylko rybki. Nie było wczoraj, nie ma jutra - one i rybki, rybki i one. Umiemy tak? Chociaż przez chwilę czerpać radość z jakiejś pierdółki? Jeśli umiemy - świetnie. Jeśli nie - nauczmy się tego. Jako dorośli zapędziliśmy się trochę. Zaczęliśmy żyć w przekonaniu, że doceniać należy tylko to, co jest potężne, wielkie, a najlepiej drogie i okupione krwią, potem oraz łzami. Tak, wielkie rzeczy doceniać należy. Ale i te mniejsze potrafią dać radość. Czasem nawet właśnie ich mały rozmiar i ulotność powodują, że są potężniejsze niż te majestatyczne, w które tak lubimy wlepiać wzrok. Niech to będą rybki w akwarium sklepu zoologicznego. Niech to będzie ten gość, który nas przepuścił, kiedy chcieliśmy wreszcie wyjechać z tej cholernej uliczki. Niech to będzie zapach deszczu. Cokolwiek.

Przeprośmy tego dzieciaka, który w nas siedzi. On na to czeka... :)

2 komentarze:

  1. Przerażające jest to, jak mocno osadzone w rzeczywistości i "dorosłe" są dzisiejsze dzieci. Obserwuję kilkulatki, których rodzice wstawiają je w swoiste zasieki z drutu kolczastego, który separuje je od dziecięcej buty, naturalności, energii. Od razu nasuwa mi się słowo: ciemiężyciel. Przecież ci dorośli, którzy tak bardzo pragnęli nimi się stać, spędzili najbardziej beztroskie wczesne lata życia, jakie możemy sobie teraz wyobrazić - z kluczem na szyi, na torowiskach, niezabezpieczonych placach budowy, dzikich kąpieliskach. Nie twierdzę, że to było bezpieczne i ówczesne małolaty powinny tego doświadczyć, ale one nawet nie bardzo mają możliwość zasmakować wiatru we włosach, wożone z placówek oświatowych na wciąż nowe, dodatkowe zajęcia.
    Nasze pokolenie dążyło do magicznej osiemnastki, miała ona bowiem przełożenie na pewne możliwości, w czasach naszej młodości zasady obowiązywały sztywno i małoletni jedynie słuchał i marzył o tym, co zrobi z dowodem w rękach. Może w tym tkwi problem? Tak długo żyliśmy utopią marzeń o osiągnięciach zarezerwowanych tylko dla dorosłych, że ten schemat wdrukował nam się w kod genetyczny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam identyczne wrażenia. Sam dzieciństwo spędzałem "z kluczem na szyi", właśnie w takim stylu - eksplorowanie opuszczonych budynków, palenie ognisk, kąpiele w gliniankach, zabawy na terenach kolejowych. Wiem, jak strzela eternit czy ślepe pociski wrzucone do ognia, nie raz też z czegoś spadłem, oparzyłem się, coś sobie rozciąłem, ale... żyję. I żyje każdy, z kim te cuda wyprawiałem. Dla współczesnego dziecka to są rzeczy, które nie mieszczą się w głowie i zapewne pierwsze pytanie, jakie mu by się nasunęło to "czy twoja rodzina była patologiczna?" Nie, nie była. Tak po prostu wtedy było. Kiedy przyszedłem do domu z rozwaloną, mocno krwawiącą nogą, mama opatrzyła, upominając, żeby już tam, cholera, nie łaził, bo ona na środki opatrunkowe nie wyrobi. Ojciec rzucił okiem na ranę i stwierdził, że będę miał bliznę jak po postrzale z karabinu (co mnie baaaardzo ucieszyło). I tyle. Wróciłem na podwórko jak bohater wojenny, aby licytować się z chłopakami, kto kiedy miał większą ranę i w jakich okolicznościach ją "zdobył".
      Współczesne małolaty tego nie będą... UMIAŁY doświadczyć, bo te wszystkie hardkorowe rzeczy były częścią pewnego hmm... systemu. Człowiek był oswojony z niebezpieczeństwem, wiedział więc jakie są granice i czego w żadnym wypadku robić nie należy. Dzisiejszy dzieciak poszedłby na żywioł i skończyłoby się to bardzo kiepsko.
      I wiem o czym mówisz. O "staromalutkich" dzieciach, od początku wciśniętych w sztywny "garniturek" dorosłości. One nie czekają na dowód z nadzieją, bo jeszcze przed wiekiem dojrzewania zauważają, czym ta dorosłość śmierdzi, a po osiągnięciu tego wieku doskonale już to wiedzą.

      Usuń

Co o tym sądzisz?